Nie bardzo wiedziałem jak "ugryźć" Stany Zjednoczone, tzn. USA (a po naszemu Juesej). Postanowiłem więc potraktować podróże do Stanów według pojedynczych tematów czy miejsc, zamiast decydować się na jeden wielki tekst. Tym bardziej, że nie mam żadnych przesłanek, by uznawać się za kogoś, kto zna ten olbrzymi kraj. Zatem na początek Akademia Lotnicza w Kolorado. Motywacja jest prosta: tam nie ma komarów. Jest ciepło, słonecznie, za to oddycha się świeżym górskim powietrzem. W kontekście ostatnich upalnych dni, wspomnienie tej górskiej i rześkiej okolicy staje się czystą przyjemnością. Wystarczy włączyć wentylator i popuścić wodze fantazji.
Ląduję w Denver. Po kilku dniach spędzonych w mieście, jadę do Colorado Springs, gdzie w ubiegłym roku pożary zmiotły hektary lasów. De facto, w pierwotnej wersji miałem zamieszkać w pustelni St. Malo Center, jednak i to miejsce z innych powodów na jesieni również zostało dotknięte pożarem i jest aktualnie w odbudowie. Na szczęście strażacy i wojsko ochroniło od ognia sporą część Colorado Springs i nie wszyscy musieli być ewakuowani. Miejsce to jest jednak szczególnie chronione także ze względu na znajdującą się w pobliżu bazę wojskową, która w czasach zimnej wojny odegrała istotne znaczenie oraz bliskość Akademii Lotniczej, która szkoli pilotów wojskowych i jest dumą armii amerykańskiej.
AFA – tzn. Air Force Accademy na szczęście nie ma nic wspólnego ze znaną filmową akademią policyjną, ale jej zwiedzanie okazało się niezwykle pożyteczne.
Tutaj każdy może przyjechać i poznać w jaki sposób szkoleni są młodzi ludzie na potrzeby wojsk lotniczych. Nie muszę przypominać, iż parametry psychofizyczne są wyśrubowane. W całości jest około 4000 rekrutów. Robi to wrażenie, kiedy widać młodych mężczyzn i kobiety w mundurach, którzy cały czas poruszają się krokiem marszowym.
Co mnie zaskoczyło? Nie tylko ich liczba. Przede wszystkim sposób szkolenia: połowa zajęć intelektualnych z olbrzymią biblioteką, urządzonymi salami i druga połowa terenu przeznaczona na ćwiczenia fizyczne. Wystarczająca ilość sal gimnastycznych, siłowni, basenów, kortów tenisowych, boisk do różnych sportów, zarówno letnich jak i zimowych (z lodowiskami włącznie). Kilka sal z samymi tylko przyrządami do dżogingu, gdzie ustawiono ich setki zachęca wprost do ruchu. To wszystko na pięknym terenie pod samymi górami.
Szkolenia rekrutów, zwłaszcza te sportowe, przekładają się na konkretne wyniki. To właśnie z tej grupy ludzi wywodzi się całe mnóstwo olimpijczyków, o czym z dumą opowiedziała nam pani oficer, a potem zobaczyliśmy zdjęcia, medale i inne pamiątki zdobywców olimpiad i innych zawodów.
Jak zobaczyłem stołówkę, to mi prawie szczęka opadła. Jak to zostało zorganizowane! Posiłek (na pewno nie w stylu włoskim) trwa 15-17 minut! Jak ktoś się grzebie to dochodzi do 23 minut.
Wszyscy jedzą razem w jednym pomieszczeniu i są obsługiwani, żeby uniknąć zamieszania i mijania się przy stolikach. Jak to na amerykańskim stole, nie może zabraknąć sosów i dressingów do sałat czy różnych dań. Na jednym ze stołów ustawionym w dogodnym miejscu było ich chyba z dziesięć różnych do wyboru. No, rozumie się, żołnierze muszą się dobrze odżywiać.
Inną ciekawostką jest fakt, iż dba się również o kondycję duchową kadetów. I to z jakim rozmachem! Okazuje się, że srebrny budynek z wystającymi jakby skrzydłami to nie żadna hala z samolotami, lecz kościół.
Kościołem tym, jak również innymi kaplicami i całym duchowym wymiarem życia kadetów kieruje jeden z duchownych. Jest nim franciszkanin, brat mniejszy należący do Prowincji w Nowym Jorku. Jako szef ma się troszczy się o protestantów, katolików, muzułmanów, żydów, buddystów oraz „pogan”. Górny kościół to miejsce przeznaczone dla protestantów, dolny dla katolików. Jest też synagoga, meczet i świątynia buddystów. Jest oficerem i obowiązują go rożnego rodzaju przepisy wojskowe (również te dotyczące kondycji fizycznej). Zresztą było widać na pierwszy rzut oka, że kondycję ma świetną. Cóż, mogę tylko lakonicznie powtórzyć za innymi: w zdrowym ciele, zdrowy duch!