poniedziałek, 7 stycznia 2013

Republika Środkowoafrykańska

Co u mnie słychać? Odpowiadam w sposób tradycyjny, może trochę przydługi, ale nie musisz czytać do końca... Oto moje zapiski z czerwca 2011.


Miesiąc czerwiec obfitował w kilka ważnych podróży, z których pierwsza to wyjazd do Republiki Środkowoafrykańskiej, do której leciałem przez Etiopię. A właściwie tylko przez lotnisko w Addis Ababa. Pierwsze wrażenie pozytywne: stewardessy wyglądają wszystkie jak lalki Barbi w wersji czekoladowo-mlecznej i z przesadzonym makijażem.

Addis Ababa... o mały włos, a zostalibyśmy na lotnisku, a tu niespodzianka, zdążyli nas dowieźć do samolotu i co więcej także nasze bagaże; w Europie nie daliby rady! A w Rzymie to już w ogóle zabrzmiałoby jak jakiś żart. Tak więc pierwszy duży PLUS dla Ethiopian Airlines.

Kolega pomimo ataku malarii odebrał nas z lotniska... takiego lotniska w PL nigdzie nie ma; po wypisaniu formalności... przeszliśmy bez żadnych problemów, ale... trzeba się uśmiechać szeroko, podawać dłoń i nie bać się rozmawiać.... łatwo powiedzieć jak się ma za soba aż 2 miesiące kursu francuskiego dawno dawno temu. Zatem robiłem, co mogłem wykorzystując całą moją wiedzę i wprowadzając w czyn komunikację niewerbalną.

I wszystko byłoby super, gdyby nie mój ból głowy... trudno czasem przewidzieć skutki lotu nocnego w dusznym samolocie. Jak przeczytasz kiedyś z nudów książkę pt. “Air Babylon” to zrozumiesz o czym mowa.


Ziemia czerwona, zieleń soczysta (jest pora deszczowa); słońce za chmurami, ale jest ponad 26 stopni i ponad 80 % wilgoci w powietrzuJale to i tak lepiej niż w chłodnym jeszcze Rzymie czy Rybniku.

Mieszkamy w Bangui, w stolicy... jest extra; wody nie ma całe miasto... więc my też nie możemy się tym luksusem nacieszyć, ale za to mamy dłużej prąd (bo aż do 21), robi się ciemno już o 18 z groszami (na marginesie: sztuka mycia się z kubka wody opanowana na razie średnio, za dużo ubytków cennej wody). Ćwiczenie czyni mistrzem... więc mycie idzie mi coraz sprawniej, ale nadal nie przestaję marzyć o tym, by kiedyś z tych kranów poleciała woda...

Pierwsza noc w ciemność absolutnej, przy dźwiękach nocnych imprezowiczów > cykady , psy, etc. Wszystko ci piszczy, świszczy i mruczy... brr... Co ja tutaj robię?


Wyprawa do Bouar... 450 km przygody. Droga na początku asfaltowa, ale szybko się ten luksus kończy i przechodzimy na tarkę... czyli resztki asfaltu, a nasz dżip podskakuje coraz bardziej. Najgorsze jednak dopiero przed nami. Dziury takie, że gdzie indziej nikt by się już dalej ani z taką prędkością nie odważył jechać. Ponadto co ileś tam kilometrów mamy bariery, na których zatrzymują nas na zmianę to policjanci, a to żołnierze albo dzieci. Ci pierwsi chcą kasę, drudzy zobaczyć nasze paszporty, a dzieciaki jak zasypały jedną dziurę piachem, to stoją z drągiem na środku drogi i domagają się pieniędzy za „naprawę drogi”. Reakcja... Przyspieszasz... i dzieciaki w podskokach usuwają zaporę i uciekają. Life is brutal.


Po ponad 200 km zaczynamy odczuwać znużenie i głód. Zatrzymujemy się zatem przy drodze, zaraz za zaporą. Idziemy do budki z piwem, a nasz przewodnik przynosi nam z lokalnego “McDonalda” trzy porcje mięsa zapakowane w kawałek papieru urwanego z worka od mąki. Małe kawałki wołowiny prosto z grilla i posypane tajemniczą pikantną przyprawą. Do tego mini bagietka. Po kilku sekundach wahania pałaszujemy. Pyszne.

Po ośmiu godzinach jazdy (ostatnie 60 km to dosłownie makabra) docieramy do religijnego Alcatrazu... 3 niższe seminaria, jeden obok drugiego. Ksiądz z Polski częstuje nas serem własnej produkcji i niezapomniany sokiem z grejpfruta (przepysznie gorzki). Sok jednak smakował tylko mnie. No cóż: de gustibus.


Docieramy pod wieczór na nocleg. Mammamia!!! Jest woda i prąd! Nareszcie prysznic. Od wyjazdu z Rzymu (w sobotę), to pierwszy prawdziwy prysznic!!! (to był czwartek).

Powrót do Bangui odbywa się deszczowy dzień, więc podróż znosimy lepiej. Zatrzymujemy się nad wodospadem i jemy tym razem rybę z grilla obserwując jak jakiś pajac postawił dwóm małpom po browarku. Zwierzęta przyssały się z entuzjazmem do butelek wzbudzają powszechną radość podchmielonej gawiedzi. Jak już były podpite, zaczęły w zwolnionym tempie wspinać się na rusztowanie, do którego były przywiązane łańcuchem, a chwilę potem zaczęły sikać. Hm...w tej chwili to bym się nawet do grinpisu zapisał...


W Bangui lunęło z nieba tak mocno, że nas zablokowało na targowisku. Woda dosięgała połowy koła naszego landkruzera. Zatopiony targ wyglądał jakby ktoś zafarbował wodę na rudo i celowo zatapiał miasto. Warto pamiętać, że nie ma kanalizacji. Na szczęście po jakichś trzydziestu minutach można było się w podskokach wydostać z targu i pojechaliśmy do domu.

Najpiękniejsze przeżycie czekało nas w niedzielę Zesłania Ducha Świętego: Msza w parafii. Kościół pw św. Antoniego, prowadzony przez polskich misjonarzy z diecezji tarnowskiej, o 6.30 był nabity po brzegi. Śpiew scholi parafialnej i bębnów słychać było z daleka. Przed kościołem stały kolorowo ubrane dziewczynki z grupy tańca liturgicznego, osobno ministranci i katechiści. Kazanie o. Kordiana musiało być fascynujące, gdyż reakcje słuchaczy były nader żywe. Takiej interakcji to ja nie widziałem nawet w Chorzowie, w Centrum „Trzej Towarzysze”. W pewnym momencie byli tak zadowoleni, poruszeni, że poszła przez kościół fala oklasków.


Muszę przyznać, że od strony komunikacji pastoralnej kaznodzieja zdał egzamin celująco. No i do tego ten wspólny śpiew, taniec itd. Msza trwała ponad 2 godziny :), ale po wyjściu z kościoła czuć było wspólnotę i olbrzymią radość. Kiedy porówna się taką Eucharystię z niemrawymi odpowiedziami w Europie... można dostać kompleksów. Nie dziwię się już misjonarzom, że ciężko im wracać do zdeschrytianizowanej Europy. Oczywiście, nie wszędzie jest tak tragicznie.

Powrót do Europy był spokojny. Kontrola na lotnisku, to ciągłe chodzenie od Annasza do Kajfasza i płacenie jakichś dziwnych opłat. Na ostatniej kontroli pozbyliśmy się wszelkich znaków religijnych (tauki, różańce) oraz chusteczek higienicznych i płynu antybakteryjnego. Nie żałowaliśmy im niczego. Oddaliśmy dosłownie wszystko, co nam jeszcze zostało.


Fotek niestety nie ma. Udało mi się coś tam uwiecznić, lecz nie ma nic nadzwyczajnego, bo jest oficjalny zakaz robienia zdjęć od czasu, kiedy jakaś telewizja zrobił program o biedzie w RCA. Od tego czasu każdy biały z aparatem fotograficznym w ręku jest zagrożeniem i... ludzie od razu reagują na ciebie negatywnie, stąd wolałem nie ryzykować.

Następny etap to postój na lotnisku w Etiopii, które z powietrza wygląda jak brokatowe miasto. Jest położone chyba najwyżej w Afryce i mieni się żółtym i białym światłem. Wygląda to uroczo. Addis Ababa nie jest skomplikowanym lotniskiem i najlepsze co ma... to fantastyczna etiopska kawa no i możliwość zapalenia papieroska… zupełnie legalnie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz