Tym razem trafiło na Latynoamerykę, a dokładniej mówiąc na Kolumbię i jej stolicę - Santa Fe de Bogota.
Do stolicy dotarliśmy Iberią, która niczym rewelacyjnym się nie zaprezentowała. Fakt, jedzenie w samolocie nie było złe, ale żadna rewelacja. Nie mówiąc już o ponad godzinnym spóźnieniu. Sprowadzeni zostaliśmy na ziemię zaraz po przylocie przez wypełnianie różnych formularzy. Prawda jest taka, iż EU rozpieściła nas swobodnym poruszaniem się po Europie i robimy wielkie oczy, gdy trzeba podać najdziwniejsze dane np. Ile pieniędzy masz ze sobą, ile cię kosztuje wyjazd, ile zamierzasz wydać itp.
Najważniejsze jednak było, to że po wielogodzinnym locie dojechaliśmy całkiem sprawnie na północ miasta, gdzie zamieszkaliśmy w naszym domu.
Zmiana czasu (różnica tym razem wynosiła 7 godzin) zrobiła swoje i zaraz po kolacji spanko… trochę na siłę… no bo to widział, żeby w moim wieku kłaść się do łóżka o 21.00?! No ale z drugiej strony… z wiekiem trzeba zmieniać swoje przyzwyczajenia. Jeden z moich kolegów, tylko o rok starszy, regularnie o 21.30jest już w pieleszach… cóż… paskudy już tak mają.
Niby miałem b. dobrą ocenę z geografii, a jednak przeoczyłem fakt, iż w Kolumbii była właśnie wiosna… a nie lato, jak w Europie. Skutek był taki, że musiałem sobie spatrzeć pidżamę z długimi rękawami, gdyż same kocyki i prześcieradło to było jednak za mało.
Kolumbia znana jest wielu rzeczy. Skupię się na dobrych: z bardzo dobrej kawy i czekolady. I to się potwierdza, aczkolwiek picie kawy z papierowego kubka to już trochę „deklase’”. Zresztą czekolada była z mlekiem i to codziennie na śniadanie. Pozostałem jednak wierny mojej herbatce i kawusi.
Natomiast bogactwo owoców sprawia, że do posiłków oprócz wody pija się naturalne soki owocowe… przepyszne, o bardzo oryginalnych smakach. Niektórych owoców w ogóle nie znałem wcześniej… muszę jeszcze sprawdzić w Encyklopedii jakie mają polskie nazwy. W każdym bądź razie smaczne. Ogólnie jedzenie OK. Chociaż zjedzenie tamala na śniadanie…to już było zbyt wielkie wyzwanie jak na mnie. Tamal to potrawa na ciepło, składająca się z ryżu i mąki oraz kurczaka. To wszystko zawinięte w specjalne liście bananowca i upieczone w piecu. Palce lizać. Jednak taka porcja na śniadanie… to po prostu dla mnie zbyt dużo. Pieczone natomiast banany na różne sposoby z pikantnymi sosami… to było pycha!
W samym centrum Bogoty warto zwiedzić franciszkański kościół pod wezwaniem św. Franciszka… cały w złocie. Robi naprawdę wrażenie i wydaje się, że człowiek jakby nagle znalazł się w Hiszpanii czy też w Porto (Portugalii), gdzie również nie szczędzono złota, by ukazać świętość i ubóstwo św. Franciszka z Asyżu.
Innym, wartym odwiedzenia miejscem, jest muzeum złota. Tak… prawdziwe Eldorado (nota bene taka jest właśnie nazwa lotniska). Zbiory muzealne to tylko namiastka tego, co kryła/kryje jeszcze w sobie ziemia sprzed czasów ewangelizacyjnych. Każdy przedmiot wymaga dokładnego obejrzenia i zapoznania się z jego historią oraz znaczeniem. Warto postarać się o przewodnika. Nam się nie udało. Szkoda.
A tuż obok stragany z rękodziełem… nawet ładne rzeczy. Najpiękniejsze to oczywiście szmaragdy oprawione w złoto lub srebro. Wyroby skórzane na wysokim poziomie i oczywiście typowa biżuteria z różnych nasion. Wygląda bajecznie… podobnie jak i ceny… też bajeczne, a raczej bajońskie!
Nie można opuścić muzeum znanego współczesnego artysty, jakim jest Fernando Botero. Obrazy i rzeźby są bardzo charakterystyczne i rozpoznawalne jednocześnie. Widząc jego styl (np. zobaczcie jak namalował Monę Lisę), zastanawiałem się w jaki sposób mógłby przedstawić św. Franciszka z Asyżu… Chyba jednak Franciszek był za bardzo wychudzony, żeby go teraz jakoś „pogrubić”… kto wie… a może mimo wszystko złożyć zamówienie, póki malarz jest na chodzie?
Osobne miejsce warte oglądnięcia to także centrum kultury poświęcone Gabrielowi Garcii Marquezowi. Bywa w Bogocie, chociaż chyba częściej pomieszkuje w Meksyku. Jak nie kojarzysz gościa, to polecam na początek przeczytać „Kronikę zapowiedzianej śmierci” (a dopiero potem hit „Sto lat samotności”).
Sama Bogota leży na płaskowyżu na wysokości 2640 m n.p.m. Wysokość tę odczuwa się, chociaż nie od razu… zostaje lekki szumek w głowie… to już nic więcej nie trzeba. Natomiast na wysokości 3150 m n.p.m. góruje nad miastem Sanktuarium Monserrat Chrystusa Cierpiącego. Wjeżdża się tam specjalną kolejką linową… robi wrażenie. Na górze wieje strasznie i jest dosyć chłodno. Za to widoki niesamowite. Widać stamtąd praktycznie cały płaskowyż i całe miasto. Szkoda tylko, że w centrum Bogoty wycięto w pień wszelką zieleń. Miasto wygląda jak skamielina… same budynki, beton i cegły… Na szczęście Kolumbia, to nie tylko stolica, lecz wiele km kwadratowych cudownych terenów. Chyba przyjdzie poczekać długo na kolejną wizytę w tym pięknym kraju…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz