niedziela, 24 lutego 2013

Chiny - Hong Kong

Chiny... jak to dumnie brzmi, a to de facto był tylko dwudniowy postój w Hong Kongu w drodze na Filipiny w 2010 roku. Podróż trwała strasznie długo, a program wizyty był bardzo precyzyjny i napięty. Ja jednak cieszyłem się ogromnie, bo tyle naczytałem o Chinach, o Chińczykach, że nie mogłem się już doczekać, by samemu doświadczyć, co to znaczy być w tzw. "Państwie Środka", nawet jeśli to był praktycznie tylko przystanek z dużą dawką chińskiego jedzenia, cudownej herbaty i jeszcze większą ilością deszczu.


Rzeczywiście pogoda była nieciekawa, gdyż było dosyć pochmurno i padał deszcz. Chęć spotkania się z naszymi podopiecznymi i zobaczenia najważniejszych miejsc związanych z ojcem Gabrielem Allegrą była tak determinująca, że żaden deszcz nie mógł nam przeszkodzić. Najpierw dwa słowa na temat o. Gabriela. Był misjonarzem franciszkańskim i jako pierwszy przetłumaczył całą księgę Pisma świętego na język chiński (do dzisiaj używa się w liturgii tego tłumaczenia). Ponadto był autorem ważnych publikacji biblijnych i teologicznych, zwłaszcza komentarza do Biblii oczywiście po chińsku. 


Pracę zaczął w Pekinie, lecz musiał się przenieść do Hong Kongu. Do dziś działa tam biblioteka i centrum studiów biblijnych. We wrześniu 2012 r. o. Gabriel został ogłoszony błogosławionym. Mogliśmy zobaczyć jego ręcznie pisane teksty tłumaczeń. Robi to wrażenie. Wystarczy pomyśleć ile się człowiek namęczył np. z językiem rosyjskim czy greckim, a tu mamy coś zdecydowanie trudniejszego.W ogrodzie Braci Mniejszych znajduje się także symboliczny grób o. Allegry (doczesne szczątki przeniesiono na Sycylię). Wśród braci franciszkańskiej spotykamy młodych ludzi (czy to z Tajwanu czy z Chin), którzy przygotowują się życia zakonnego. Sami młodzi, uśmiechnięci, szczęśliwi. A przecież dominuje zupełnie inna religia, chrześcijan jest mało, a katolików jeszcze mniej. Chociaż tak naprawdę kto to policzy i w jaki sposób?


W tym miejscu przypomina mi się Msza św. w jednym z kościołów parafialnych. Uderzyły mnie przede wszystkim dwie rzeczy: cisza i skupienie podczas wzorcowo sprawowanej liturgii oraz piękne śpiewy. Dodatkowo wrażenie zrobiła na mnie służba liturgiczna. Ministranci wyszkoleni na tip top. I jeszcze jedna ciekawostka (do przemyślenia dla naszych proboszczów): tuż przed samym rozdawaniem Komunii św. ministrant podszedł do księdza i podał mu jednorazowe chusteczki antybakteryjne. Dopiero po wytarciu dłoni ksiądz zaczął udzielać Komunii św. wiernym. Ten gest zapamiętałem. Wiąże się on także z kulturą obmywania naczyń i troskę o to, by nie zarażać innych. I właśnie kto się czuł słabo, lub podejrzewał możliwość grypy, ten miał na twarzy maseczkę. I to nie tylko na Mszy św. Na ulicach widać mnóstwo ludzi z tymi maseczkami. Czasem zastanawiałem się dlaczego ludzie ewidentnie chorzy (zwłaszcza przeziębieni, kichający, z grypą) idą do kościoła? Czyżby założenie maseczki nie było to jakimś rozwiązaniem? No ale czy będzie mi maseczka pasowała do nowego ubrania (kostiumu, marynarki czy adidasów)?!


Na początku trudno jest się oswoić z napisami, które znane nam są zazwyczaj tylko z zupek chińskich, a teraz trzeba sobie jakoś radzić. Staje się to szczególnie potrzebne na ulicach Hong Kongu, gdyż wiele informacji dla kierowców jest podawanych tylko po chińsku. Na szczęście mamy tłumacza. Ratuje nas w potrzebie, i co więcej mówi w dwóch odmianach chińskiego: tzn. po mandaryńsku i po kantońsku. Tak więc korzystamy z radością z jego usług. To właśnie on wyciągnął nas na wieczorny spacer po tzw. city i mogliśmy obejść sobie cześć miasta przypominającą nowojorski Manhattan. Dodatkowo oświetlony kolorowymi światłami, które odbijały się w wodzie, wyglądał zjawiskowo pięknie.


Na nabrzeżu spotkaliśmy się z Jackiem Chanem, który jako pochodzący z Hong Kongu dorobił się tam swojego pomnika (odsyłam do jego biografii). Wygląda tak samo śmiesznie jak na filmach, choć to tylko pomnik i w dodatku pokazujący go w jednej z pozycji wschodnich sztuk walki.


Ponieważ mam słabość do sztuki, malarstwa, to nieustannie wykrzywiałem się z niesmakiem na widok pewnego rodzaju kiczu panującego na ulicach, na wystawach sklepowych, restauracjach. Z jednej strony super rozwiązania architektoniczne (zresztą widać gołym okiem dziedzictwo królestwa brytyjskiego), a z drugiej tzw. chińszczyzna w oryginale, nie tylko cukierkowe i nietrwałe dekoracje, ale nawet kity budowlane w postaci okropnie prezentujących się blokowisk. Jest to taka mieszanka luksusu i kiczu. Przy czym na pierwszy rzut oka zauważa się tylko fantastyczne wieżowce i okazałe budynki różnych firm i korporacji. Szczerze trzeba przyznać, że pomimo tych subiektywnych uwag, to jest im czego zazdrościć (może nie tyle ruchu lewostronnego, co przed wszystkim dobrych dróg, świetnego metra, olbrzymiego i pięknego lotniska).


A co do lotniska, gdy przyszło nam czekać ponad 5 godzin na powrót do Europy (w podróży z Filipin), to muszę powiedzieć, że okazało się ono nie tylko czyste, nowoczesne, funkcjonalne, ale też i ciekawe. Czas mi zleciał błyskawicznie. Jednym z ciekawszych punktów lotniska był kiosk sprzedający słodycze. Jak się jednak szybko okazało, to były słodycze alternatywne, raczej przekąski do piwa. W kolorowych torebkach (w takich w jakich u nas pakuje się landrynki) znajdowały się różnego rodzaju przysmaki wyłowione z morza: algi suszone, mini krewetki, jakieś tam rybki i inne cuda z wody. Brr... aż mnie ciarki przechodzą. Nasze smaki są rzeczywiście odmienne. Miałem okazję skosztować tych dobroci kilka dni wcześniej i raczej nie przypadły mi do smaku. Innym fajnym miejscem były sklepy z herbatą. Czułem się nie jak w sklepie, lecz jakby w jakiejś herbacianej świątyni. Panie ubrane na ludowo, z odpowiednim makijażem, próbki herbaty każdego rodzaju w maleńkich naczyniach, uśmiech, uprzejmość i …mimo wszystko czytnik kart kredytowych w ręku.


Wracam jednak do miasta. Obowiązkowo zaliczyliśmy chińską restaurację. Przy olbrzymich okrągłych stołach było pełno ludzi. Z trudem znaleźliśmy jeden dla nas. Było nas przy stole sporo. W kuchni chińskiej dominują różne potrawy, których się próbuje. Jest ich naprawdę dużo. Nie ma zasadniczo jakiegoś jednego określonego dania głównego. Same jedzenie było zabawne. Zgadywaliśmy co teraz dostaniemy. Mieszało się słodkie z kwaśnym, słone z gorzkim. Do tego niezliczona ilość herbaty: czerwona, zielona, biała, czarna. Co tylko chcesz. Uwaga! Pierwsza herbata służy to obmywania naczyń i pałeczek. Do picia podaje się następny czajniczek. Sam rytuał obywania trwa sporo czasu. Przy sąsiednim stole babcia obmywała (i dezynfekowała jednocześnie) zieloną herbatą wszystkie talerze, miseczki i pałeczki. W każdym bądź razie nikt z nas głodny od stołu nie wstał. Mnie najbardziej smakowała galaretka z kwiatuszkami. 


Natomiast nie ruszyłem (nawet patrzeć mi było na to ciężko) za żadne skarby kurzych łapek. Lokalny przysmak. Co więcej, okazuje się, że tak są lubiane, iż są importowane nawet z Polski. Dosyć już o tym jedzeniu.

Nie od dziś wiadomo, iż Chińczycy są ludźmi bardzo religijnymi. Objawia się to między innymi tym, że przy swoich domach mają stawy lub oczka wodne, gdzie hodują złote rybki. Próbowałem coś zagaić, ale widocznie chińska złota rybka nic nie rozumie po polsku.

niedziela, 17 lutego 2013

Co się „święci”?

Wyszedłem za próg domu, żeby zobaczyć co się „święci”, gdyż oświadczenie papieża Benedykta XVI z 11 lutego 2013 r. wywołało zainteresowanie na całym świecie, w tym wielu ludzi spoza Kościoła Katolickiego. Poruszenie to przełożyło się nie tylko na komentarze i na działanie różnego rodzaju watykanistów, dziennikarzy oraz samozwańczych pseudowatykanistów, wizjonerów, wróżek i potocznych „popierdułek” (zob. film pt. Kiler). To wyjątkowe ogłoszenie Papieża wpłynęło na zwiększony ruch (w każdym znaczeniu) w samym Wiecznym Mieście. Rzymianie zacierają ręce (nie tylko ci związani z Kościołem), cieszą się hotelarze, sklepikarze, szefowie kuchni najrozmaitszych restauracji, barów, jadłodajni, pizzerii oraz cała infrastruktura Urbe oraz nieuchronnie branża transportowa, zwłaszcza lotnicza (no i w końcu tanie linie lotnicze nie będą musiały dłużej udawać, że są tanie). Pomimo, że Italia ostała się bez króla, a teraz i bez papieża… coś się jednak wydarzy.


Już na placu św. Piotra widać większą niż zazwyczaj grupę turystów i pielgrzymów. Wyczuli to od razu spece od różańców (note bene przegnani stamtąd oficjalnie w roku Wielkiego Jubileuszu) i bezkarnie wrócili teraz do handlu badziewiem religijnym (mówię tak, gdyż jakość tych produktów jest po prostu żenująca). Wzmożono liczbę patroli karabinierów, policji miejskiej. Pojawiła się też służba cywilna. Przy samej Kongregacji ds. Edukacji Katolickiej zainstalowały się już wozy transmisyjne RAI oraz innych sieci radiowo-telewizyjnych. Operatorzy kręcą już materiały, biegają za duchownymi przemierzającymi plac św. Piotra i szukają przypadkowych pielgrzymów na zdawkowe mini-wywiady. Owoce tych wypocin można już zobaczyć i w prasie, i w telewizji i w necie. Inne ekipy (w tym TVN 24) zajęły również strategiczne miejsce na końcu Via della Conciliazione, tak by móc mieć wgląd na to wszystko, co dzieje się na tej alei i przed samą Bazyliką. Prawdopodobnie będą tu czuwać aż do zakończenia konklawe. Podziwiam wytrwałość. I zanim usłyszymy Habemus papam... musi nam wystarczyć fakt, że mamy kawę, pizzę i lody.


Smaczku sensacji do abdykacji Ojca Świętego Benedykta XVI dodaje fakt, iż jeszcze przed świętami wielkanocnymi będzie wybrany nowy papież. Nie brakuje zatem komentarzy i gdybania. Na szczęście spora grupa ludzi podchodzi poważnie do problemu i jako wierzący modlą się za Kościół i za Ojca Świętego. Zresztą ostatnie dni pokazały jak bardzo Benedykta XVI jest kochany przez wiernych. Doświadcza teraz może i więcej życzliwości, bliskości oraz sympatii.

Wielu jest w stanie teraz zobaczyć trudności w jakich przyszło Benedykta XVI być następcą Jana Pawła II. Nie mnie oceniać pontyfikat papieski, ale nie można nie zauważyć jak dzielnie i stanowczo Benedykta XVI podszedł do pewnych bolesnych spraw, nie tracąc przy tym cech Dobrego Pasterza (myślę choćby o 3 encyklikach czy też serii książek o Jezusie z Nazaretu).

Patrząc zatem na rzymskie podwórko czuć wyraźnie, że wydarzy się sporo i zapowiedź tego dał sam papież Benedykta XVI. Z momentem pustego tronu papieskiego będzie się oczekiwało konklawe i nowego papieża. Już teraz nie brakuje prześcigających się w rankingach i listach kandydatów na kolejnego Namiestnika Kościoła Chrystusa.


Wizjonerzy i specjaliści od siedmiu boleści… nagle okazuje się, że mają najlepsze kompetencje do wybrania nam papieża (zwłaszcza politycy i publicyści, a najwięcej chcą nam powiedzieć ci, którzy z Kościołem niewiele lub nic wspólnego nie mają).

Nie brak i takich, co już dawno wszystko przewidzieli i wiedzieli. A teraz nas raczą odkrywaniem rąbka tajemnicy (która od ubiegłego poniedziałku nie jest żadną tajemnicą). Sensacji dodaje fotka pioruna wykonana przez włoskiego fotografa, który strzelił w kopułę Bazyliki piotrowej, a wczoraj w nocy (dokładnie o 22.16) trzęsienie ziemi, które czuć było wyraźnie w Rzymie (zastanawiałem się czy nie spadnie mi z szafy ruter od Internetu, bo cała szafka się kołysała). Inni dołączają przepowiednie i różnego rodzaju bajki.


Sala Stampa della Santa Sede czyli Biuro Prasowe Stolicy Apostolskiej ma pełne ręce pracy. Coraz więcej akredytacji tymczasowych i niekończące się jedne i te same pytania o dziś i jutro Benedykta XVI, a także o szczegóły jego funkcjonowania po wyborze nowego papieża. Jest to zrozumiałe, bo to nowa sytuacja, a co za tym idzie Kościół znowu stał się atrakcyjny medialnie. Euforia pewnie minie po tym jak Benedykta XVI zamieszka w Castel Gandolfo, a następnie wewnątrz Watykanu oraz po tym, jak zostanie wybrany nowy papież. Na nowego papieża trzeba jednak będzie troszkę poczekać.


Cieszę się z tego czasu i z tych wydarzeń… zobaczymy ile się z tej lekcji wyniesie, bo chyba głównymi elementami tej katechezy (jak dla mnie) są pokora i odpowiedzialność. Całe wydarzenie jest także papierkiem lakmusowym dla jedności Kościoła i jego dojrzałości w podejmowaniu trudnych i niepopularnych decyzji. Jest też chyba pewnym sygnałem dla tzw. odwiecznych i niezastąpionych liderów, dyrektorów, przełożonych itd., którzy mają trudności z zejściem z urzędu w odpowiednim czasie.


W niedzielę 17 lutego odbyła się chyba jedna z ostatnich audiencji niedzielnych, która przyciągnęła wielu pielgrzymów. Z daleka zrobiłem zdjęcie Benedykta XVI podczas modlitwy Anioł Pański. Jednak o 12.15 okno papieskiego apartamentu opustoszało. Wkrótce będzie to przez jakiś czas zwykła rzeczywistość w oczekiwaniu na wyniki zebranego w Watykanie konklawe.


Plac był zalany tłumem, nawet część Via della Conciliazione zapełniła się wiernymi. Trudno mi było przechodzić między pielgrzymami i turystami. Zresztą ludzie napływali z każdej strony placu św. Piotra i trzeba się było uzbroić w cierpliwość. Nastrój wyczuwało się podniosły, spojrzenia zaciekawione, aczkolwiek sam Angelus i katecheza papieża były krótkie jak zawsze. Natomiast okrzyki Viva il papa! oraz towarzyszące im brawa brzmiały mocniej, silniej, radośniej.

poniedziałek, 4 lutego 2013

Mozambik

Afryka po raz pierwszy, ale nie ostatni w tym roku (2011). Na początek Maputo. Było pięknie. Uciekłem z Europy przez Portugalię, gdzie czuło się już morską zimę, a potem przeskok w temperatury idealne ok. 28 -30 stopni, nie było za dużo wilgoci, można było spać i co najważniejsze obyło się bez komarów! Ponieważ większość czasu spędziłem w mieście, stąd obyło się bez przygód gastronomicznych itd. Aczkolwiek muszę powiedzieć, iż bardzo uważałem na wodę. Zresztą w ramach przygotowania do wyjazdu poprzez szczepienia, trzeba się jeszcze było nafaszerować różnymi tabletkami przeciw malarii. Mając jednak w ręku tzw. “żółtą książeczkę” następne wypady na Czarny Ląd odbywały się już bezproblemowo, tym bardziej, że na granicach zawsze sprawdzają czy masz przy sobie ten dokument.


Afryka po raz pierwszy, ale nie ostatni w tym roku (2011). Na początek Maputo. Było pięknie. Uciekłem z Europy przez Portugalię, gdzie czuło się już morską zimę, a potem przeskok w temperatury idealne ok. 28 -30 stopni, nie było za dużo wilgoci, można było spać i co najważniejsze obyło się bez komarów! Ponieważ większość czasu spędziłem w mieście, stąd obyło się bez przygód gastronomicznych itd. Aczkolwiek muszę powiedzieć, iż bardzo uważałem na wodę. Zresztą w ramach przygotowania do wyjazdu poprzez szczepienia, trzeba się jeszcze było nafaszerować różnymi tabletkami przeciw malarii. Mając jednak w ręku tzw. “żółtą książeczkę” następne wypady na Czarny Ląd odbywały się już bezproblemowo, tym bardziej, że na granicach zawsze sprawdzają czy masz przy sobie ten dokument.

Po raz pierwszy jadłem maniok z zasmażaną cebulką (smakował prawie jak ziemniaki). Smak awokado i papai nie ma porównania z tym, co można znaleźć w naszych sklepach. 


O niebo smaczniejsze! Nie wspominając o bananach. Ryby były pyszne. Największym jednak przysmakiem były kartofle, nasze zwykłe ziemniaki, grule, pyry (nazywając je jak się chce). Po prostu bajer! Kartofelki zwykłe niezwykłe ugotowane w wodzie lub podsmażane (do takich właśnie zimnioków tęskni pani Gesler w swoich wojażach po Polsce), a ja się nimi zajadałem w Mozambiku. Moj kolega miał natomiast wątpliwą przyjemność spędzić w toalecie sporo czasu po jednym z posiłków. Nie wiadomo tak naprawdę, co mogło mu zaszkodzić. Taki jest urok bakteri: niektórych po prostu lubią bardziej.


Uroki nadmorskiej części Mozambiku (Inhambane) są niezapomniane, nie mówiąc już o tym, że udało mi się zamoczyć nogi na chwilę w Oceanie Indyjskim. Cieplutka woda i jaka błękitna. Wrażenie zrobili na mnie sprzedawcy świeżych ryb. Sprzedawali je z koszów lub bezpośrednio z piasku, na którym zostały położone zaraz po wyłowieniu. Następnie obrysowywano je, zaznaczając że są do kupienia razem, a właściciel kręci się tu gdzieś blisko. Zazwyczaj mężczyźni zajmują się łowieniem, a kobiety sprzedażą. Nad takim właśnie morskim rajem zbudowano kolejny luksusowy ośrodek dla bogatych z innych regionów świata, którzy przylatywali samolotami na wczasy. 


Pamiętacie z katalogów agencji turystycznych takie bajeczne domki (niby z trzciny, a są to wysuszone liście palmowe) umocowane na palach i wbite do dna morskiego. W każdym z nich znajduje się luksusowa łazienka, sypialnia z baldachimem, foteliki i schody prosto do morza. Po prostu wypas (przepraszam za banalność tego wyrazu). Na pierwszy rzut oka byłem zachwycony, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się tej całej instalacji, stwierdziłem, że chyba po trzech dniach miałbym już dosyć takiego leniwego wypoczynku. 


Odległość pomiędzy domkami jest niewielka i raczej wszystko słychać co się dzieje u sąsiadów. Po specjalnych dróżkach dochodzi się lub dojeżdża meleksem do recepcji, restauracji, baru. Dopiero wtedy zorientowałem się, że najczęstszymi gośćmi są nowożeńcy. No cóż jak to się mówi ”nie dla psa kiełbasa”. Wzdychając do zachodzącego słońca, zostawiłem ten “raj dla bogaczy” i wróciłem do naszej wioski.

Osobny rozdział należałoby poświęcić transportowi. Jak pisał Ryszard Kapuściński: Afryka nosi wszystko na własnych ramionach i głowach i to dosłownie. 


Nie potrafiłem oderwać wzroku od smukłych figur kobiet i dzieci, które na swoich głowach montowały wszelkiego rodzaju przedmioty i sprawnie maszerowały z nimi podtrzymując czasem tylko jedną ręką. Osobną kwestią są samochody obładowane i przeładowane do maksimum możliwości. Szkoda, że nie mam już zdjęć, żeby to pokazać. Podziwiam w każdym bądź razie kierowców i mechaników, którzy potrafią te wyeksplatowane do reszty samochody uruchomić, naprawić i prowadzić. Innym punktem mojego zainteresowania podczas ponad 500km podróży, to przydrożne sklepy. Można kupić węgiel drzewny, owoce, warzywa, mięso, orzeszki i batiki czyli obrazy malowane na płótnie. 


Te ostatnie bardzo mi wpadły w oko. Są niesamowicie kolorowe, fantazyjnie wykonane. Część z nich jest krzywo okrojona, ciągną się nitki, ale to tylko poświadcza ich pochodzenie i oryginalność. Zawieszone w powietrzu, okraszone światłem słońca są niczym żywe obrazy. Ukazują zwierzęta, krajobrazy i różnego rodzaju wzory lokalne. Próbowałem się z jednym gościem dogadać, żeby mi namalował św. Franciszka z Asyżu razem ze zwierzętami, ale go to zadanie przerosło. Udało mi się to dopiero w Tanzanii (zrobił małe batiki z Tau i z Biedaczyną z Asyżu). Może nie są powalające, ale naprawdę oryginalne.


Afryka nauczyła mnie też odrobię asertywności. Oczywiście najpierw uświadomiłem sobie, że ktoś mnie wrobił. Jaki ja byłem naiwny! Pewien facet (o „gembie” łagodnego rapera) proponował mi kupno batików, a ponieważ miał coś innego niż widziałem do tej pory, więc zainteresowałem się jego towarem. Nie zdecydowałem się jednak na kupno. Niestety za samą pertraktację przyszło mi zapłacić parę groszy w lokalnej walucie za jego fatygę. No cóż, ja nie chciałem kupić, ale mu narobiłem nadziei. Od tego momentu oduczyłem się za każdym razem jak mi się coś podobało, pytać o cenę, bo to było już traktowane jako wstęp do targowania się. Okazałem się takim zwykłym naiwnym Europejczykiem, a gość zarobił na mnie przynajmniej na kawę.


Na osobne potraktowanie zasługuje liturgia. Miałem okazję być na święceniach diakonatu. Cudowne przeżycie, pomimo tego, że cała uroczystość przekroczyła wszelkie moje oczekiwania, i zaraz po niej, w biegu, na czczo, jechałem na lotnisko. Ten pośpiech jednak był zrekompensowany obficie przez samą uroczystość, której przewodniczył lokalny ks. Kardynał (w dodatku pierwszy franciszkanin w Mozambiku).Dwa momenty zapadły mi w pamięci: pierwszy, to podczas litanii do Wszystkich Świętych kobiety z Franciszkańskiego Zakonu Świeckich tańczyły wokół kandydata do święceń i ułożyły mu na posadzce kościoła piękny materiał, na którym się następnie się rozłożył w znaku krzyża; drugim pięknym elementem okazało się jego dziękczynienie. 


Po kilku słowach zaczął śpiewać lekko falując, potem zawtórował mu chór, a następnie lud. Miałem przed sobą scenę jak z filmu. Cała wspólnota uwielbiała Pana i dostojnie tańczyła. Ruchy te są praktycznie nie do podrobienia. Próbowałem się włączyć w ten radosny rytm, ale wyszlo jak zwykle „lewy do prawego i odwrotnie”. Przysłowiową wisienką na torcie był ks. Kardynał, który wolnym krokiem (niby czarna pantera) zszedł do nowo wyświęconego diakona i razem z nim i całym ludem nie tylko śpiewał, ale też i tańczył! Wzruszające! Widać było radość i jedność wspólnoty razem z jej Pasterzem. To było autentyczne i takie naturalne.


Udało mi się także zwiedzić stolicę Mozambiku - Maputo w wyśmienitym towarzystwie pięknej Polki i jej męża Włocha. Uroczy ludzie i bardzo gościnni. Pokazali mi kilka dzieł Eiffla (tak tego od paryskiej wieży, mostu w Porto i windy w Lizbonie). Tutaj zbudował żelazny dom. W tym klimacie okazało się to niewypałem, ale kasę facet zarobił, a stolica ma pamiątkę i atrakcję turystyczną. Najbardziej jednak podobał mi się okazały i starodawny dworzec kolejowy. Jak z dawnych filmów. Po prostu olśniewający.

Pierwszy wyjazd do Afryki był fantastyczny! No i nabrałem apetytu na następne wypady na ten tajemniczy, olbrzymi i fascynujący kontynent. Brzmi patetycznie, ale prawdziwie.