niedziela, 24 lutego 2013

Chiny - Hong Kong

Chiny... jak to dumnie brzmi, a to de facto był tylko dwudniowy postój w Hong Kongu w drodze na Filipiny w 2010 roku. Podróż trwała strasznie długo, a program wizyty był bardzo precyzyjny i napięty. Ja jednak cieszyłem się ogromnie, bo tyle naczytałem o Chinach, o Chińczykach, że nie mogłem się już doczekać, by samemu doświadczyć, co to znaczy być w tzw. "Państwie Środka", nawet jeśli to był praktycznie tylko przystanek z dużą dawką chińskiego jedzenia, cudownej herbaty i jeszcze większą ilością deszczu.


Rzeczywiście pogoda była nieciekawa, gdyż było dosyć pochmurno i padał deszcz. Chęć spotkania się z naszymi podopiecznymi i zobaczenia najważniejszych miejsc związanych z ojcem Gabrielem Allegrą była tak determinująca, że żaden deszcz nie mógł nam przeszkodzić. Najpierw dwa słowa na temat o. Gabriela. Był misjonarzem franciszkańskim i jako pierwszy przetłumaczył całą księgę Pisma świętego na język chiński (do dzisiaj używa się w liturgii tego tłumaczenia). Ponadto był autorem ważnych publikacji biblijnych i teologicznych, zwłaszcza komentarza do Biblii oczywiście po chińsku. 


Pracę zaczął w Pekinie, lecz musiał się przenieść do Hong Kongu. Do dziś działa tam biblioteka i centrum studiów biblijnych. We wrześniu 2012 r. o. Gabriel został ogłoszony błogosławionym. Mogliśmy zobaczyć jego ręcznie pisane teksty tłumaczeń. Robi to wrażenie. Wystarczy pomyśleć ile się człowiek namęczył np. z językiem rosyjskim czy greckim, a tu mamy coś zdecydowanie trudniejszego.W ogrodzie Braci Mniejszych znajduje się także symboliczny grób o. Allegry (doczesne szczątki przeniesiono na Sycylię). Wśród braci franciszkańskiej spotykamy młodych ludzi (czy to z Tajwanu czy z Chin), którzy przygotowują się życia zakonnego. Sami młodzi, uśmiechnięci, szczęśliwi. A przecież dominuje zupełnie inna religia, chrześcijan jest mało, a katolików jeszcze mniej. Chociaż tak naprawdę kto to policzy i w jaki sposób?


W tym miejscu przypomina mi się Msza św. w jednym z kościołów parafialnych. Uderzyły mnie przede wszystkim dwie rzeczy: cisza i skupienie podczas wzorcowo sprawowanej liturgii oraz piękne śpiewy. Dodatkowo wrażenie zrobiła na mnie służba liturgiczna. Ministranci wyszkoleni na tip top. I jeszcze jedna ciekawostka (do przemyślenia dla naszych proboszczów): tuż przed samym rozdawaniem Komunii św. ministrant podszedł do księdza i podał mu jednorazowe chusteczki antybakteryjne. Dopiero po wytarciu dłoni ksiądz zaczął udzielać Komunii św. wiernym. Ten gest zapamiętałem. Wiąże się on także z kulturą obmywania naczyń i troskę o to, by nie zarażać innych. I właśnie kto się czuł słabo, lub podejrzewał możliwość grypy, ten miał na twarzy maseczkę. I to nie tylko na Mszy św. Na ulicach widać mnóstwo ludzi z tymi maseczkami. Czasem zastanawiałem się dlaczego ludzie ewidentnie chorzy (zwłaszcza przeziębieni, kichający, z grypą) idą do kościoła? Czyżby założenie maseczki nie było to jakimś rozwiązaniem? No ale czy będzie mi maseczka pasowała do nowego ubrania (kostiumu, marynarki czy adidasów)?!


Na początku trudno jest się oswoić z napisami, które znane nam są zazwyczaj tylko z zupek chińskich, a teraz trzeba sobie jakoś radzić. Staje się to szczególnie potrzebne na ulicach Hong Kongu, gdyż wiele informacji dla kierowców jest podawanych tylko po chińsku. Na szczęście mamy tłumacza. Ratuje nas w potrzebie, i co więcej mówi w dwóch odmianach chińskiego: tzn. po mandaryńsku i po kantońsku. Tak więc korzystamy z radością z jego usług. To właśnie on wyciągnął nas na wieczorny spacer po tzw. city i mogliśmy obejść sobie cześć miasta przypominającą nowojorski Manhattan. Dodatkowo oświetlony kolorowymi światłami, które odbijały się w wodzie, wyglądał zjawiskowo pięknie.


Na nabrzeżu spotkaliśmy się z Jackiem Chanem, który jako pochodzący z Hong Kongu dorobił się tam swojego pomnika (odsyłam do jego biografii). Wygląda tak samo śmiesznie jak na filmach, choć to tylko pomnik i w dodatku pokazujący go w jednej z pozycji wschodnich sztuk walki.


Ponieważ mam słabość do sztuki, malarstwa, to nieustannie wykrzywiałem się z niesmakiem na widok pewnego rodzaju kiczu panującego na ulicach, na wystawach sklepowych, restauracjach. Z jednej strony super rozwiązania architektoniczne (zresztą widać gołym okiem dziedzictwo królestwa brytyjskiego), a z drugiej tzw. chińszczyzna w oryginale, nie tylko cukierkowe i nietrwałe dekoracje, ale nawet kity budowlane w postaci okropnie prezentujących się blokowisk. Jest to taka mieszanka luksusu i kiczu. Przy czym na pierwszy rzut oka zauważa się tylko fantastyczne wieżowce i okazałe budynki różnych firm i korporacji. Szczerze trzeba przyznać, że pomimo tych subiektywnych uwag, to jest im czego zazdrościć (może nie tyle ruchu lewostronnego, co przed wszystkim dobrych dróg, świetnego metra, olbrzymiego i pięknego lotniska).


A co do lotniska, gdy przyszło nam czekać ponad 5 godzin na powrót do Europy (w podróży z Filipin), to muszę powiedzieć, że okazało się ono nie tylko czyste, nowoczesne, funkcjonalne, ale też i ciekawe. Czas mi zleciał błyskawicznie. Jednym z ciekawszych punktów lotniska był kiosk sprzedający słodycze. Jak się jednak szybko okazało, to były słodycze alternatywne, raczej przekąski do piwa. W kolorowych torebkach (w takich w jakich u nas pakuje się landrynki) znajdowały się różnego rodzaju przysmaki wyłowione z morza: algi suszone, mini krewetki, jakieś tam rybki i inne cuda z wody. Brr... aż mnie ciarki przechodzą. Nasze smaki są rzeczywiście odmienne. Miałem okazję skosztować tych dobroci kilka dni wcześniej i raczej nie przypadły mi do smaku. Innym fajnym miejscem były sklepy z herbatą. Czułem się nie jak w sklepie, lecz jakby w jakiejś herbacianej świątyni. Panie ubrane na ludowo, z odpowiednim makijażem, próbki herbaty każdego rodzaju w maleńkich naczyniach, uśmiech, uprzejmość i …mimo wszystko czytnik kart kredytowych w ręku.


Wracam jednak do miasta. Obowiązkowo zaliczyliśmy chińską restaurację. Przy olbrzymich okrągłych stołach było pełno ludzi. Z trudem znaleźliśmy jeden dla nas. Było nas przy stole sporo. W kuchni chińskiej dominują różne potrawy, których się próbuje. Jest ich naprawdę dużo. Nie ma zasadniczo jakiegoś jednego określonego dania głównego. Same jedzenie było zabawne. Zgadywaliśmy co teraz dostaniemy. Mieszało się słodkie z kwaśnym, słone z gorzkim. Do tego niezliczona ilość herbaty: czerwona, zielona, biała, czarna. Co tylko chcesz. Uwaga! Pierwsza herbata służy to obmywania naczyń i pałeczek. Do picia podaje się następny czajniczek. Sam rytuał obywania trwa sporo czasu. Przy sąsiednim stole babcia obmywała (i dezynfekowała jednocześnie) zieloną herbatą wszystkie talerze, miseczki i pałeczki. W każdym bądź razie nikt z nas głodny od stołu nie wstał. Mnie najbardziej smakowała galaretka z kwiatuszkami. 


Natomiast nie ruszyłem (nawet patrzeć mi było na to ciężko) za żadne skarby kurzych łapek. Lokalny przysmak. Co więcej, okazuje się, że tak są lubiane, iż są importowane nawet z Polski. Dosyć już o tym jedzeniu.

Nie od dziś wiadomo, iż Chińczycy są ludźmi bardzo religijnymi. Objawia się to między innymi tym, że przy swoich domach mają stawy lub oczka wodne, gdzie hodują złote rybki. Próbowałem coś zagaić, ale widocznie chińska złota rybka nic nie rozumie po polsku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz