środa, 31 lipca 2013

Po siódme: Nie kradnij! - poradnik

Tak już to jest, że nie wszyscy zachowują to Boże przykazanie i niestety pozwalają sobie na nieuczciwość. Nie chcę nikogo oceniać, lecz jako ofiara kradzieży i próby okradzenia dzielę się moimi przemyśleniami z przestrzeni odległych lat i z ostatniego tygodnia. Nie będzie to jednak żaden esej etyczny, lecz zwykłe odreagowanie na bycie okradzionym czy też wystawionym do wiatru (jak kto woli). Z punktu widzenia psychologii jeden mały krok, by nie pogrążyć się w bezużytecznej agresji. A z innej strony przypomnienie o ważności uczciwości na co dzień i braku respektowania przykazania Bożego.

Miało to miejsce w kościele, wiele lat temu. Dostałem na początku Mszy św. roratniej obrazek z podpisem, a to oznaczało nagrodę. Ależ ja się ucieszyłem! Włożyłem natychmiast obrazek do książeczki (tzw. skarbczyka). Po powrocie z Komunii św. ktoś podmienił mój obrazek i nagrody nie było. Tu zrodziło się rozczarowanie i agresja. Jak ktoś w kościele mógł się czegoś takiego dopuścić?! W mojej głowie jako małego chłopca było to nie do zrozumienia. To wydarzenie pokazało mi jednak, że może się zdarzyć coś poważniejszego. Kilkanaście lat później ktoś mi ukradł pieniądze z kurtki w tym samym kościele. Znowu powróciło poczucie krzywdy.

Podobne rzeczy miały miejsce w szkole i na koloniach. Tym razem to nie ja byłem poszkodowany, lecz zawsze mi było smutno, bo wiedziałem jak się czuje ofiara nieuczciwości.

Innego pokroju są natomiast oszuści i naciągacze, ponieważ tak ściemniają, że się niedobrze robi na samą myśl, tak więc ten wątek pomijam tym razem. Z nimi historia jest prosta: dwa razy wpadniesz, dwa razy uda ci się nie wpaść w pułapkę. Historie prawie te same co zawsze: (brakuje mi pieniędzy na bilet; właśnie mnie okradli; zepsuł nam się samochód, pożyczcie nam trochę pieniędzy; załatwię wam taniej coś np. mięso itd.). O nich może innym razem, bo grają przede wszystkim na ludzkiej naiwności i dobroci.

Pewnego razu miałem też przygodę w Meksyku, gdzie w biały dzień napadnięto nas z bronią w ręku. Brzmi niebezpiecznie i tak też w rzeczywistości było. Wracaliśmy z zatoki, gdzie oglądaliśmy morskie żółwie. Był słoneczny dzień, a tu nagle na drodze leżało w poprzek olbrzymie drzewo. Cała akcja trwała może 45 sekund. Kierowca zatrzymał się i rzucił szybko komendę: chować pieniądze. Okazało się, że za naszymi plecami stało trzech gówniarzy uzbrojonych w karabiny i pistolet w czapkach kominiarkach (no takich właśnie jakich używa nasza brygada antyterrorystyczna lub jaką widzieliście w „Kilerze”). Oni do nas: „Położyć kasę na ziemi za samochodem. Szybko!”. Drżącymi rękami posłusznie i bardzo sprawnie wykonaliśmy rozkaz. Dopiero wtedy pozwolili nam odsunąć drzewo z drogi i odjechać. Jako turysta (w dodatku z miłym określeniem „gringo”) nie miałem szans nic ukryć poza kilkoma banknotami w torbie z aparatem fotograficznym. Dziękowałem Bogu, że nie zabrali mi aparatu fotograficznego (nie należał do mnie) i że nie strzelili nam w opony. Wierzę, że św. Antoni nad nami czuwał, więc widząc, że zostało nam trochę pieniędzy, zaraz po zatankowaniu zaprosiłem wszystkich na plażę na skromny obiad. Przykro mi było, ponieważ młodzież, która ze mną była straciła wszystkie pieniądze (to były grosze, lecz oni naprawdę byli biedni). Złość pojawiła się wtedy, jak się okazało, że rabusie okradali także „swoich”. Tym razem upiekło się nam, bo straciliśmy trochę kasy, a mogło być różnie. Radość jednak nie trwała zbyt długo, otóż po powrocie do osady, okazało się, że dzieciaki obrobiły mój plecak, no i tym razem ich walutowy łup na pewno komuś sprawił radość. A ja? No cóż jako „gringo” zapłaciłem wysoką cenę za moją łatwowierność.

Przebojem zeszłego sezonu było okradzenie mojej walizki na lotnisku w Meksyku. Powierzyłem swój bagaż liniom Lufthansy i po raz pierwszy w życiu zamknąłem walizkę na kłódeczkę. Co za naiwność! Po powrocie do Europy, stoję pod domem i nie potrafię znaleźć kluczy. Zaczynam szukać i nagle zauważam, że na mojej walizce nie ma kłódeczki, a ze środka tajemnicza, lecz sprawna ręka, ukradła mi saszetkę z różnymi plastykowymi rzeczami: dwa dyski zewnętrzne, aparat fotograficzny, kable, pamięci usb, długopisy i kilak drobnych pamiątek itd. Niby nic, trochę plastyku, lecz już nie odzyskam nie tylko moich danych, ale przede wszystkim zdjęć z ostatnich 10 lat. Nie ma co się rozczulać, błąd był mój i to podwójny: po pierwsze niepotrzebnie przeniosłem fotki z komputera na dysk zewnętrzny bez zrobienia zapasowej wersji, a po drugie kto jest aż tak naiwny, by wierzyć w uczciwość pracowników bagażowych na lotniskach. Osobno trzeba potraktować kwestię reklamacji i zgłoszenie na policji (u karabinierów) faktu kradzieży. Powiem tak, lepiej mieć w walizce byle co i za parę groszy. Jak przyjdzie co do czego, to nie masz szans na odpowiednią rekompensatę (tym bardziej, że prawie nikt z nas nie trzyma latami rachunków za majtki, skarpetki, koszulki i swetry). Przy okazji widziałem zdesperowanych Amerykanów (jedno młode małżeństwo z dzieckiem i parę w średnim wieku), których w ciągu tej samej godziny okradziono z pieniędzy, dokumentów i kart kredytowych. W jaki sposób? Gdzie? No w słynnym autobusie nr 64, który z spod dworca Termini zawiezie cię aż pod Watykan. Był czerwiec, upał straszny, a policjant ledwo co bąkał po angielsku. Ma-sa-kra! Nie spodziewałem się, że podobna nieprzyjemna przygoda będzie częściowo i moim udziałem, lecz akcja rozegra się w Neapolu.

Przy dworcu kolejowym właśnie w Neapolu wsiadłem do autobusu nr 151 (podobnie jak tramwaj nr 1) prowadzą w stronę portu. Tam miała nastąpić przesiadka na prom. Niewiele jednak brakowało, by moja wyprawa skończyła się już we wspomnianym autobusie. Otóż nie było dużego tłoku, sobota rano, więc większość to turyści zmierzający do portu, a wśród nich i ja. Nagle zaczyna się robić ciasno. Jakiś „dziadek” koniecznie chce usiąść na miejscu dla inwalidów. Robi to z taką determinacją i werwą, że się trzeba, chcąc nie chcąc, przesunąć. I nagle widzę jak gość stojący naprzeciwko mnie trzyma rękę na moim plecaku. Ja na niego z byka spoglądam, a on nic. Włączyły się we mnie wszystkie alarmy (bo „dziadek” cały czas robi zamieszanie wokół siebie) i spoglądam wokół siebie, a inny facet dosłownie „maca” mnie po przedniej kieszeni, dokładnie tam, gdzie włożyłem parę banknotów. No nie!!! Szczyt bezczelności, bo kiedy się zorientował, że ja już wiem, to on jak gdyby nigdy nic nadal gapi się na mnie (kluczowy moment, on na 100 procent udaje, że nic się nie dzieje i z półuśmieszkiem czeka na moją reakcję) . Tego było mi za wiele! Tym razem ja zacząłem się pchać w stronę wyjścia i głośno wołam muszę wysiąść! W nerwach jednak gadam zupełnie od rzeczy: „Mi basta vostro amore! Devo scendere” (Wystarczy mi waszej miłości! Wysiadam!). Bez ładu i składu. Tak zadziałały u mnie emocje. Nie zawołałem, że złodzieje czy coś podobnego. Zresztą co by to dało, przecież do kradzieży nie doszło. Bogu dziękować! Gdyby jednak się im udała sztuczka, to miałbym ogołocony plecak i kieszeń. W takim wypadku moje wakacje jak się pięknie zaczęły, tak szybko by się skończyły! Cały zdenerwowany wysiadam i pieszo idę w stronę portu, a w środku jeszcze się trzęsę. Miałem szczęście, ponieważ alarmy zadziałały.

W Rzymie złodzieje zazwyczaj działają parami: młody i stary. Stary zagaduje, obmacuje, klei się do ciebie i jak już coś złowi, to przekazuje młodemu, który wysiada na najbliższym przystanku. Tu ich było aż czterech: wspomniany „dziadek” od zamieszania z koleżanką (równie starą) oraz dwóch facetów około czterdziestki (na siłę próbujących zachować młodzieńczy wygląd).

Podobne zasady wprowadzania zamieszania mają też Cyganki. Zagadują cię, podsuwają pod nos jakąś gazetę, a drugą ręką już otwierają ci plecak, torbę czy saszetkę. Przemyślane i skuteczne metody. Smutne jest to, że policja nie wiele może (albo nie bardzo jej się chce). Jak dojdzie do kradzieży, to z ciebie przy okazji zrobią głupka.

Tym razem mi się upiekło. Zastanawiałem się czy to była kwestia sprytu, wzmożonej uwagi czy też czuwanie Bożej Opatrzności? Pomimo tej wstępnej przygody udało mi się jednak złapać środek transportu i dostałem się na wyspę. Dziękuję Bogu za Jego opatrznościową dłoń, lecz nadal nie potrafię zrozumieć dlaczego ludzie kradną z taką bezczelnością.

W ramach poradnika anty-złodziejowego ograniczę się tylko do kilku podstawowych zasad: należy mieć oczy i uszy szeroko otwarte (zwłaszcza w podróży); rozmieścić pieniądze w kilku miejscach, by ewentualnie zmniejszyć straty; nie afiszować się z portfelem lub kartą bankową; nie pchać się w podejrzane miejsca i unikać tych słynnych autobusów lub wagonów metra, gdzie wiadomo, że kradną; starać się być bardziej ostrożnym. Co więcej można zrobić? Chyba już tylko liczyć na cudowne nawrócenie, bo na uczciwość chyba już za późno, a czasem i taką opcję po prostu wkalkulować w niezaplanowane wydatki.

niedziela, 14 lipca 2013

SPA

Salus Per Aquam - czyli potocznie SPA jest dziś wyjątkowo modne i popularne. Tytułem wspomnienia pięknych wód, w których przyszło mi się zamoczyć w ubiegłym roku (czasem nawet popływać) pragnę się wirtualnie ochłodzić, bo póki co do urlopu jeszcze daleko, a temperatura powietrza pnie się bezlitośnie z każdym dniem.


Muszę przyznać, że jak na jeden rok, to rzeczywiście mój osobisty kontakt z różnymi akwenami wodnymi był imponujący, zważywszy tym bardziej na fakt, że pływać potrafię ledwo co i śmiało mogę o sobie powiedzieć, iż należę do kategorii szczurów lądowych. Traktując ten temat z przymrużeniem oka, wspominam rzeczy dosyć prozaiczne (np. kolor wody, jej temperaturę, ryby i inne żyjątka, otaczającą zieleń itp.) oraz dotyczące zwykłej przyjemności kontaktu z wodą podczas upałów.

Na początku wspominam dwa jeziora: jedno w Austrii w pobliżu Villach (nazwa kończyła się na "Coś coś tam" See ) i drugie niedaleko Guadalajary - jezioro Chapala.


Coś, co mi zapadło w pamięć w Austrii, to przede wszystkim ich czysta woda (aczkolwiek chłodna) oraz cisza. Nikt nie wrzeszczał na dzieci, nikt nie szpanował swoją motorówką, nikt nie włączał na cały regulator swojej ulubionej muzyki. Więc doświadczenie relaksu, pobliskiego lasu oraz spokoju udzielało się każdemu, kto tam się pojawiał (i nikt nie musiał interweniować przez megafony ani przez stawianie niezliczonej liczby tablic z jeszcze dłuższymi zakazami). A tak na marginesie chyba to jednak lubimy. Przypomina mi się obsesyjne wręcz ogłoszenie z lotniska krakowskiego, gdzie straszą mandatem wysokosci 500 zł za pozostawienie niezabezpieczonego bagażu. Czyż nie można tej normy ująć odrobinę pozytywniej? 


Natomiast jezioro w Meksyku stwarzało oaze relaksu dla ludzi z Gudalajary i pobliskich okolic. Trochę elementów rekreacyjnych, sympatyczne molo zakończone kopułą z malowidłami upamiętniajacymi loklane zdarzenie, figura Pana Jezusa na wodzie oraz rzędy straganów i restauracji wzdłuż brzegów jeziora. W ciągu jednego roku odwiedziłem to miejsce dwukrotnie (w lutym i w czerwcu) i za każym razem wracałem stamtąd zrelaksowany. Cóż czasem niewiel potrzeba, żeby zregenerować zmęczone od ekranu komputera oczy.


Pomimo tego, że w Portugalli byłem w kwietniu i było dosyć chłodno, to jednak nie zabrakło czasu na mały wypad nad Ocean. Małe miasteczko nad brzegiem Oceanu to cudne miejsce, gdzie wielu turystów po wrażeniach duchowych w Fatmie, przyjeżdża tu do XYZ na zaczerpnięcie głębokiego oddechu. Spacer nad morzem był przemiły, a zobaczenie "precedes" świeżo złowionych wzmocniło moje przywiązanie do klasycznego schabowego.


Nie zabrakło mi kontaktu bezpośredniego z Morzem Śródziemnym i to w kilku odsłonach (od strony Rzymu - Morze Tyrreńskie, Adriatyk od strony Trogiru i Splitu, a także Malty, Aleksandrii i Catanii). Za każdym razem inne przeżycie. W pobliżu Rzymu była okazja się wykąpać (w tym roku jeszcze ani razu). Na Malcie, w pobliżu Valetty nie tyko opłynąłem porty, ale też skorzystałem z chłodzącego wpływu wody i pięknych skał otaczających brzeg wyspy. W Aleksandrii skończyło się jednak tylko na podziwianiu powierzchni wody i portu. Nie licząc prawie romantycznej kolacji w towarzystwie 26 młodych ludzi pochodzących z całego Egiptu.


Muszę powiedzieć, iż to samo morze jednak w różnych odsłonach pięknie się prezentuje. Niezapomnianych wrażeń zawsze dostarcza Sycylia, tym razem Catania z dymiącym w pobliżu wulkanem. No i ostatnim akcentem jest plaża w Splicie. Przepiękna, niesamowicie czysta, zadbana. Wrażenie robią podpływające ryby i krystaliczna wręcz woda. Pomimo tego, że byłem w Splicie w połowie września, to kąpiel była rześka i przyjemna, nie wspominając o wieczornych spacerach wzdłuż nabrzeża z usianymi knajpkami i lodziarniami. Muszę powiedzieć, iż to samo Morze jednak w różnych odsłonach pięknie się prezentuje. Zresztą, jak dodać do tego wrażenia z innych wysp np. Sycylii i Sardynii, to można się zachwycać jego urokiem oraz całą paletą zmiennego kolorytu wody.


Osobne miejsce zajmuje w moich wędrówkach rezerwuję dla Morza Karaibskiego. Już z samolotu widać lazurowy odcień wody i ciągnące się kilometrami piaszczyste plaże. Co za widok! Niestety fotek nie ma... po tym jak mnie okradziono w powrotnej drodze do Europy, zostały mi tylko piękne obrazy w pamięci (nie licząc kilku ujęć, które się uratowały umieszczone uprzednio w necie). I tutaj doświadczenie ryb wokół własnych nóg dosłownie mnie onieśmielało. Nie wiedziałem co robić, jak się zachować. Moje doświadcznie z Bałtyku raczej nie przewidywało takiej opcji, nie mówiąc o tym, że po prostu nic nie widać. 


Na szczęście nasze piękne morze ma inne walory i nigdy się nad nim nie nudzę! A jak wspominam swoje wyprawy znad Bałtyku z 2004 r. i późniejsze, to tylko się uśmiecham... co to był za szczęśliwy czas. Aż się śpiewać chce "wrej se wrej...". Wracając do Meksyku, to był to bardzo pozytywnie spędzony czas i tylko czasem jakaś "iguana" poruszając się na skale uświadamiała mi, że nie jestem tu sam. Temperatura wody, jej kolor, czystość oraz otaczająca zieleń tropikalna sprawia, iż takie miejsce świetnie się nadaje do leniuchowania. Polecam:) A jak już jestem przy wątku polskim, to przecież byłem jeszcze nad naszą ukochaną Wisłą właśnie w Wiśle i okolicach. Taki mały wypad za miasto, a ile to uciechy, zwłaszcza, że przypominają mi się czasy dzieciństwa, gdzie łikendy spędzaliśmy dosyć często nad wodami naszej polskiej królowej rzek.


Z nostalgią wyprawę po rzece Illinois vel Chicago River w Chicago oraz rejs po zatoce. To było przeżycie! Mieliśmy nawiedzonego pilota (turystycznego), który zrobił po prostu szoł i nie szczędził nam szczegółów i ciekawostek podczas zwiedzania wewnętrznej części portu w Chicago oraz wodnej przejażdżki po centrum miasta. Kilka godzin spędzonych na statku o wdzięcznej nazwie "Seadog" czyli "Morski Pies", były śwetnym relaksem oraz okazją do zrobienia mnóstwa fotek. W upalny dzień powiew wiatru i kropelki wody na twarzy, to było to! Zakończyliśmy kawą w "Starbucksie". Ta przejażdżka po Chicago przypomina mi także wyprawę prywatnym staktiem po zatoce bostońskiem, gdzie ze statku oglądaliśmy lądujące samoloty.


Zresztą zwiedzanie miast ze statku to całkiem fajna sprawa (wspominam Amsterdam, Paryż, Budapeszt, Strasbourg, Porto, Rzym oraz Kraków). Każda taka wycieczka to świetna zabawa i atrakcja (niekoniecznie kosztowna).

Co mi jeszcze zostało? Ach no Morze Czerwone. To było marzenie, które nosiłem w sercu od dawna i się spełniło pod koniec ubiegłego roku. Wyjeżdżałem z chłodnej Europy do Hurghady opromienionej listopadowym słońcem, spokojnej, z małą ilością turystów. Idealne miejsce do wypoczynku i to aktywnego. 



Można skorzystać z siłowni, ze spacerów oraz ponurkować. Ryby z całym swoim kolorytem są po prostu bajką! To była naprawdę błogosławiony czas, nawet jeśli w tym samym czasie w Kairze aż się gotowało od protestów pod adresem prezydenta Mursi (nota bene sprawa ciągnie się do dzisiaj). 

Patrząc w moją ubiegłoroczną wodną przeszłość, w tym roku chyba wiele niespodzianek nie będzie, nie licząc bliskiego spotkania z morzem otaczającym wyspę Ischię... ale to już inna historia.

SPA - zobacz także: Obcy język polski