niedziela, 15 września 2013

Sajgon czyli moplikiem po Ho Chi Minh City

Sajgon to stolica Wietnamu. Komuniści zmienili nazwę na Ho Chi Minh City czyli zrobili dokładnie tak, jak w Polsce Katowice nazwano Stalinogrodem. My już mamy z powrotem nazwę pierwotną, Wietnamczycy jeszcze trochę poczekają. Z drugiej strony w potocznym języku "sajgon" to bałagan, zamieszanie. I coś w tym jest. Aktualna stolica Wietnamu, ze względu na liczbę mieszkańców i drogi zapchane motorynkami może być synonimem "sajgonu". Zobaczmy z bliska co się tam dzieje. A środkiem transportu będzie oczywiście motorynka czyli moplik.

Jak zwykle w krajach zarządzanych przez komunistów mamy małe kłopoty z uzyskaniem wizy. W praktyce okazało się, że my to już przecież skądś znamy. Po zrozumieniu metody działania konsulatu, po kilku dniach wizy były już wbite w nasze paszporty. Podróż okazała się wielką przyjemnością. Jak już wspominałem na długich trasach, zwłaszcza azjatyckich, poziom obsługi i jakości jest wyjątkowo zadowoalający. Uderza nas wysoka temperatura powietrza i jeszcze większa wilgotność. Pierwszy szok to ilość motorynek (które będę nazywał przyjaźnie moplikami) poruszająych się niczym stada zwierząt po całej szerokości jezdni. To nieliczne samochody muszą uważać na mopliki, bo tu jednak zwycięża większość. 


Nie będę się rozpisywał na temat zabytków (a trochę tego tu jest, nota bene nawet Francuzi zostwili tutaj po sobie sporo pamiątek). Niestety wiele zdjęć zostało mi ukradzionych, więc nie mam możliwości ich odtworzyć. Nie mniej jednak to, co widziałem na drodze przerastało moje wyobrażenie. Dodatkowo sa trzy szkoły transportu ludzi i rzeczy: 1. Wozimy na przewidzianych do tego miejscach; 2. Transportujemy przed sobą na specjanyej platformie; 3. Ciągniemy za sobą wózek lub przyczepkę. Co bardzie pomysłowi wybrali rozwiązanie wertyklane (np. w przypadku przewozu lodówki lub telewizora). Ludzie na moplikach wożą siebie, np. na zwykłym motorku niejednokrotnie widać całą familę łącznie z najmłodszymi potomkami rodziny, którzy nie marnują czasu i w czasie podróży chętnie coś zajadają. 


Wożą też przeróżne towary, począwszy od warzyw, ubrań, skrzyń, pojemników itd. a skończywszy na częściach samochodowych. Największe wrażenie zrobił na mnie moplik załadowany rurami wydechowymi zza których ledwo można było wyodrębnić kierującego. Inna sympatyczna sytuacja to transport piwa (niestety nie było to piwo lokalne, lecz słynny Heineken).Nie wierzyłem własnym oczom, że można aż tyle piwka przewieźć na mopliku, obawiam się, że nawet Fiata Pandy nie byłbym w stanie tak załadować.Powiem szczerze, że nie byłem w stanie odwrócić mojej uwagi od tych jeżdżących po całym mieście moplików. W końcu też przyszła i kolej na mnie, aby przejechać się po mieście na mopliku. 


Niestety nie odważyłem się sam prowadzić.Załadowałem się jako pasażer i ruszyliśmy na przejażdżkę. Nie było to tak szybko jak w Rzymie, ale wyjątkowo sympatycznie. Wiatr dodawał nam poczucia świeżości w wilgotnym powietrzu i mogliśmy dotrzeć do różnych punktów miasta bez najmniejszego problemu. Czasami ciężko było znaleźć parking, ale udawało nam się całkiem sprawnie zostawić gdzieś w bezpiecznym miejscu naszego "rumaka". Z powodu olbrzymiej ilości moplików (i oczywiście innych czynników) powietrze jest bardzo zanieczyszczone i większość ludzi nosi na twarzy specjalne maseczki, by nie wdychać niebezpiecznych substancji z powietrza. Tym bardziej, że mało kto ma na swojej głowie kask. Maseczki można kupić wszędzie i wyglądają jakby były uszyte z kocyka typu "patchwork", czyli praktycznie uszyte są ze skrawków materiału. Śmiesznie to wygląda, kiedy widzisz młodych ludzi ubranych w świetnie podrobione znanych marek ciuchy (Lacoste, Tommy Hilifiger etc.) z kolorową maseczką na twarzy, która zasłania usta aż pod same oczy. 


Osobną atrakcją są targi i punkty sprzedaży ziół, herbat, kawy itd. W takich miejscach można kupić fantastyczną zieloną herbatę czy też moją ulubioną herbatkę z karczochów . Ta ostatnia to po prostu szlagier. Otóż torebka ekspresowa zawiera 100% karczocha w postaci liści i korzenia. Nasze polskie herbatki na wątrobę zawierają dosłownie śladowe ilości karczocha, który jest numerem 1. w zapobieganiu chorobom wątroby. Herabata ta zaparzona na świeżo z odrobiną limonki lub cytryny to wyjątkowo smaczny napar. Uwaga! Nie robię tu ani reklamy ani nie polecam, bo smak jest specyficzny i smakuje idealnie bez cukru. Jednak większość moich znajomych nie podziela moich zachwytów. Osobne miejsce zajmują egoztyczne owoce. Są świetne i w wyglądzie i w smaku. Wielu z nas ich po prostu nie zna (miałem problem nie tylko z ich identyfikacją, ale również znalezieniem odpowiednich nazw w języku polskim). Na szczęście po powrocie z Wietnamu sprawdziłem je a atlasie obrazkowym. Skoro już o jedzeniu mowa to mam w pamięci dwa wydarzenia. Pewnego popołudnia robię zdjęcia na naszym podwórku, gdzie biegał ładny piesek. Podchodzi do mnie gość i mówi: zrób mu zdjęcie teraz, bo za kilka miesięcy zjemy go z okazji nowego roku. Zostałem bez słowa. Natomiast kilka dni później moi znajomi Koreańczycy zniknęli wieczorem z domu i nie było ich na kolacji. Okazało się, że dania z pieska były nie tylko smaczne, ale też i tanie.


Targi po prostu żyją swoim rytmem i ukazują całe bogactwo, które jednak w tych warunkach nie są dostępne dla wszystkich. Ceny dla przeciętnych Wietnamczyków są wysokie. Do Sajgonu ściąga wielu ludzi z wiosek, nie mają pracy, mieszkania. Ratują się jak mogą. Koczują więc raczej na obrzeżach miasta. Centrum zarezerwowane jest dla bogatszych i ważniejszych (żeby nie powiedzieć partyjniaków). Zresztą na jednej z głównych ulic znajdują się najlepsze sklepy świata mody, których nie powstydziłby się ani Paryż ani Berlin. Kogo stać na zakupy w takich sklepach? Otóż przylatują tam specjalnie z Arabii Saudyjskiej, z Hong Kongu, z Filipin. Im się opłaca, my możemy spokojnie iść dalej. To nie ta półka.

Najpięknieszym jednak doświadczeniem były odwiedziny u normalnej rodziny wietnamskiej. Wyjątkowa gościnność, wyśmienite jedzenie i przyjacielska atmosfera. To spotkanie zapadło mi w serce i za każdym razem z radością i nutką nostalgii je wspominam.


poniedziałek, 2 września 2013

Juesej - Denver i okolice

Denver i okolice miałem okazję poznać kilka razy. Piękne tereny, dzika przyroda, zwierzęta żyjące na wolności (nam raczej znane z ogrodów zoologicznych), ale też i dobre muzea ze sztuką współczesną to wizytówka tego Stanu. Nie można zapomnieć o szaleńcu, który zabił wielu ludzi ani o żywiole ognia, który doświadczył mieszkańców tego regionu. Lądowanie na lotnisku w pobliżu Denver kojarzy mi się z lądowaniem na księżycu. Lotnisko olbrzymie, przestrzeń dookoła niego prawie nieskażona architekturą, zaś w oddali, horyzont wyznaczają majestatyczne Góry Skaliste.


Właśnie Góry Skaliste to było pierwsze miejsce, które poznałem. Cudne skały, kolorowe (nie bez kozery nazwa Stanu to Colorado czyli kolorowo). Najpierw zamieszkaliśmy w St. Malo Center - domu rekolekcyjnym, daleko od cywilizacji (na szczęście blisko drogi, aczkolwiek bez zasięgu telefonii komórkowej; note bene nawet ci z telefonami satelitarnymi mieli problemy z połączeniem). Dom ten położony jest w Rocky Mountain National Park. Wokół znajdują się piękne lasy, wzgórza zielone, a wyżej przepiękne skalne ściany. Idąc dróżką natykam się na ścieżkę Jana Pawła II. Przypadek? 


Nie, on tu już był! Specjalne tablice przypominają to tym wydarzeniu, kiedy Papież przebywając na Światowych Dniach Młodzieży odwiedził także to miejsce i korzystał ze spaceru po lesie. Las zresztą bogaty nie tylko we florę, ale też i faunę. Bo nie ukrywam, że kiedy zobaczyłem kilka wilków, to mi się tak jakoś gorąco zrobiło (na marginesie: toć ja miastowe dziecko jestem!). Innym zaś razem przy parkingu zobaczyliśmy ze znajomymi niedziedzia. No nie był to miś Yogi z kreskówki, ale prawdziwy niedzwiedź, jakiego możecie zobaczyć przy odrobinie szczęścia (a raczej przy chwili roztargnienia) w okolicach Kalatówek u Sióstr Albertynek w Zakopanem. Niestety niedawno to Centrum zostało poszkodowane przez pożar, ja natomiast miałem okazję poznać Colorado Springs - inne urocze miejsce.


Położone jest malowniczo u podnóża gór i otoczone wieloma lasami, które w 2012r. zostały poważnie zniszczone przez pożary. Miejsce, gdzie nocowaliśmy stało się siedzibą akcji pożarniczje i dzięki temu okazało się bezpieczne i pożar nie miał prawa tam dotrzeć. Dlaczego to było takie istone miejsce? Otóż kilkanaście kilometrów dalej znjaduje się Lotnicza Akademia Wojskowa USA (Air Force Accademy), o której już wspominałem w osobnym tekście. Na szczęście dotarliśmy juz po pożarach i spokojnie mogliśmy się zająć naszą pracą. W takich warunkach (wysoko, ciepło, rześko i bez komarów) wspaniale się tam mieszkało. Dużo przestrzeni, dobre powietrze, żadnego ścisku na ulicach czy nadmiernego hałasu. No po prostu żyć i nie umierać:). 


Samo Denver jest miastem stosunkowo młodym i trudno doszukiwać się starej zabudowy w centrum miasta. Znajdzie się parę kościołów czy hoteli z ubiegłych wieków, ale zachwyca jednak współczesna zabudowa miasta, jak zwykle z rozmachem i fantazją, jednak przyjazna dla człowieka. Wbrew pozorom po Denver można spacerować pieszo z wielką przyjemnością. Na jednej z głównych ulic sklepowych stoją co kilkaset metrów pianina o różnych kolorach, pomalowane w bardzo intrygujące wzory, ornamenty kwiatowe itp.. Często ktoś przy nich siedzi i sobie pogrywa. Zaskakująco proste i sypmatyczne. 


A wiadomo, muzyka łagodzi obyczaje. Na plus wypadł test barów i restauracji (polecam steki i opiekaną cebulę tzw. "onion rings"). Podają też w Denver wyśmienite piwo z lokalnych browarów o specyficznych recepturach i smakach. Ujęło mnie jednak najbardziej muzeum sztuki współczesnej: Denver Art Museum. Na dodatek trafiliśmy na dzień gratisowy, więc skończyło się na "co łaska". Muzeum jako budynek prezentuje się bardzo oryginalnie i jak już wspominałem jest wyjątkowo duże. Kilka pięter do zwiedzania...więc trzeba było się na coś zdecydować. 


Z mapką w ręku wybraliśmy co ciekawsze kąski. Mnie przypadły do gustu malowidła z czasów osadnictwa, kowbojów i Indian, którym nadałem moje własne tytuły. Za przykład niech posłuży obraz pt. "W drodze do Emmaus". Inną ciekawostką była sztuka religijna, zwłaszcza malarstwo i rzeźba. Znalazem także kilka wizerunków św. Franciszka z Asyżu. To była miła niespodzianka. Na szczęście w muzeum można było robić fotki. Oczywiście tej szansy nie zmarnowałem. 

Ciekawe kiedy znowu polecę do Denver? Przydałoby się zaczerpnąć świeżego górskiego powietrza... 


niedziela, 1 września 2013

Ischia

Wyspy otaczające Italię zawsze mnie pociągały. Zakochałem się w Sycylii, zauroczyłem Sardynią, Malta mnie rozleniwiła, a ostatnio zachwyciła mnie swoim urokiem Ischia. Każda z tych wysp jest inna, każda ma swoją historię, każda ma swoje mocne i słabe punkty. Wspólnym mianownikiem jest Morze Śródziemne, które jest po prostu piękne.


Bez wchodzenia w wątki historyczne, muszę przyznać, iż wybór na Ischię padł raczej ze względów ekonomicznych. Capri może byłaby i piękniejsza, lecz zdecydowanie droższa. Z Neapolu łatwo się na nią dostać promem lub szybkim statkiem. Po drodze można zahaczyć o Procidę (ale szału nie ma). Pod koniec lipca ma się tam to wszystko, o czym przeciętny Polak marzy na urlopie: czysta ciepła woda, dużo słońca i zieleń. Dodatkowo można odwiedzić specjalne ogrody z woda termalną, gdzie ze skał płynie woda w temperaturze 90 stopni Celcjusza, zaś baseny są tak ustawione, by w każdym z nich była inna temperatura. Można zatem przejść cały cykl od najchłodniejszej (28 stopni) do najcieplejszej wody (40 stopni). Nie powiem, przyjemne doświadczenie. Dodatkowo spokój, cisza, porządek i czystość. No można momentami zapomnieć, iż jest się nadal we Włoszech. 


Osobno trzeba powiedzieć o walorach kulinarnych. Specjalnością wyspy jest królik w sosie pomidorowym. Przepyszny. Dla turystów wymyślono nalewki z rukoli. Zasadniczo mają one pomóc trawić. Na mój gust są trochę za słodkie. Skąd wiem? Bo wieczorami próbowałem każdej marki. Przy straganach i sklepach miłe ekspedientki dają skosztować łyka, by w taki sposób zachęcić do zakupu. Ku mojemu zdziwieniu amaro (=gorzkie) było słodsze od likieru (sic!). Dla klienteli damskiej polecane są nalewki z melonów lub z cytryn. Nie można odmówić poczęstowaniu się ciasteczkami lokalnymi lub też skórkami cytryny lub pomarańczy w cukrze lub czekoladzie. Mniam mniam! Przebojem jednak było dla mnie danie z bakłażanów (tzw. parmigiana) tyle, że poza serem parmezanem zawierała czekoladę marki Perugina. No to był szok gastronomiczny! I to jaki smaczny! natomiast nie polecam lodów o kolorze błękintym. Po prostu sam cukier i barwnik... bee


Opłynąłem całą wyspę dookoła. Jednak najfajniesze były wypady wodną taksówką. Giuseppe zabierał mnie z mini portu i wiózł tam, gdzie chciałem. To dopiero była atrakcja. Podpłynąłem raz pod sam Zamek Aragonów. Piękne, historyczne miejsce pod którym nie jeden film fabularny został nakręcony. Wystarczyło podstawić starodawne statki i kilka grup piratów, a od razu człowiek przenosił się o kilka wieków wstecz. Natura, zieleń oraz kolory morza zadowolą na Ischii chyba najwybrednieszego. Ja byłem zachwycony. Na dodatek nie czuło się presji modnej plaży. Było zwyczajnie, swojsko, z dziećmi pętającymi się pod nogami, zamyślonymi tatusiami i plotkującymi mamusiami i mnóstwem kolorowych leżaków i parasoli.


Jak zwykle najważniesze to wyczaić dobry bar. Niestety mój miał nieszczęśliwą nazwę "Wioletka" (prawie jak w serialu "Ranczo"). Kawa jednak wyśmienita i niegdzie nie trzeba było się upomniać o szklaneczkę wody. Trochę przerażała mnie pazerność sklepikarzy. Ale i to można obejść. Wyspa jest jednak warta zwiedzenia.