Wyspy otaczające Italię zawsze mnie pociągały. Zakochałem się w Sycylii, zauroczyłem Sardynią, Malta mnie rozleniwiła, a ostatnio zachwyciła mnie swoim urokiem Ischia. Każda z tych wysp jest inna, każda ma swoją historię, każda ma swoje mocne i słabe punkty. Wspólnym mianownikiem jest Morze Śródziemne, które jest po prostu piękne.
Bez wchodzenia w wątki historyczne, muszę przyznać, iż wybór na Ischię padł raczej ze względów ekonomicznych. Capri może byłaby i piękniejsza, lecz zdecydowanie droższa. Z Neapolu łatwo się na nią dostać promem lub szybkim statkiem. Po drodze można zahaczyć o Procidę (ale szału nie ma). Pod koniec lipca ma się tam to wszystko, o czym przeciętny Polak marzy na urlopie: czysta ciepła woda, dużo słońca i zieleń. Dodatkowo można odwiedzić specjalne ogrody z woda termalną, gdzie ze skał płynie woda w temperaturze 90 stopni Celcjusza, zaś baseny są tak ustawione, by w każdym z nich była inna temperatura. Można zatem przejść cały cykl od najchłodniejszej (28 stopni) do najcieplejszej wody (40 stopni). Nie powiem, przyjemne doświadczenie. Dodatkowo spokój, cisza, porządek i czystość. No można momentami zapomnieć, iż jest się nadal we Włoszech.
Osobno trzeba powiedzieć o walorach kulinarnych. Specjalnością wyspy jest królik w sosie pomidorowym. Przepyszny. Dla turystów wymyślono nalewki z rukoli. Zasadniczo mają one pomóc trawić. Na mój gust są trochę za słodkie. Skąd wiem? Bo wieczorami próbowałem każdej marki. Przy straganach i sklepach miłe ekspedientki dają skosztować łyka, by w taki sposób zachęcić do zakupu. Ku mojemu zdziwieniu amaro (=gorzkie) było słodsze od likieru (sic!). Dla klienteli damskiej polecane są nalewki z melonów lub z cytryn. Nie można odmówić poczęstowaniu się ciasteczkami lokalnymi lub też skórkami cytryny lub pomarańczy w cukrze lub czekoladzie. Mniam mniam! Przebojem jednak było dla mnie danie z bakłażanów (tzw. parmigiana) tyle, że poza serem parmezanem zawierała czekoladę marki Perugina. No to był szok gastronomiczny! I to jaki smaczny! natomiast nie polecam lodów o kolorze błękintym. Po prostu sam cukier i barwnik... bee
Opłynąłem całą wyspę dookoła. Jednak najfajniesze były wypady wodną taksówką. Giuseppe zabierał mnie z mini portu i wiózł tam, gdzie chciałem. To dopiero była atrakcja. Podpłynąłem raz pod sam Zamek Aragonów. Piękne, historyczne miejsce pod którym nie jeden film fabularny został nakręcony. Wystarczyło podstawić starodawne statki i kilka grup piratów, a od razu człowiek przenosił się o kilka wieków wstecz. Natura, zieleń oraz kolory morza zadowolą na Ischii chyba najwybrednieszego. Ja byłem zachwycony. Na dodatek nie czuło się presji modnej plaży. Było zwyczajnie, swojsko, z dziećmi pętającymi się pod nogami, zamyślonymi tatusiami i plotkującymi mamusiami i mnóstwem kolorowych leżaków i parasoli.
Jak zwykle najważniesze to wyczaić dobry bar. Niestety mój miał nieszczęśliwą nazwę "Wioletka" (prawie jak w serialu "Ranczo"). Kawa jednak wyśmienita i niegdzie nie trzeba było się upomniać o szklaneczkę wody. Trochę przerażała mnie pazerność sklepikarzy. Ale i to można obejść. Wyspa jest jednak warta zwiedzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz