wtorek, 31 grudnia 2013

Ostatni dzień roku

Ostatni dzień roku czyli popularny Sylwester to dobra okazja, by się ze sobą rozliczyć, a kto ma taką potrzebę i możliwości także z innymi. Nie chodzi mi bynajmniej o rozrachunki, raczej o zweryfikowanie wzajemnych relacji (tym bardziej, że coraz częściej zaczynają dominować te wirtualne, zaś te w realu stają się coraz cenniejsze).



W okolicy tej daty przełomu roku zazwyczaj robię sobie podsumowanie nie tylko moich porażek, ale przede wszystkim zwycięstw. Różnie to bywa z ich proporcjami, lecz dla mnie ważne jest, by takiego ewangelicznego rozliczenia dokonać; by moja droga była na nowo ustawiona zgodnie z kompasem życia i by nie zapomnieć, że nie jestem sam w tej wędrówce. I...to działa. Oczywiście nie robię tego w samego sylwestra, ani bynajmniej nazajutrz. Hałas petard i innych głośnych elementów tego dnia raczej mi nie pomaga. Zasadniczo więc przy dobrej muzyce i pięknej świecy jestem w stanie zabrać się za moje podsumowanie roku. Z tym wiąże się też planowanie i programowanie następnego. Jeśli tego jeszcze nie robiłeś, to polecam. W moim wypadku to działa bardzo pozytywnie.


I believe I can fly...
Wśród wielu możliwości przyglądam się tym razem mojej statystyce lotniczej jako "częstego" oblatywacza kuli ziemskiej. I tak okazuje się, iż od 1 stycznia 2012r. do 31 grudnia 2013r. - przeleciałem 83 144 km (w tym najkrótszy lot z Katowic do Warszawy 254 km, a najdłuższy z Frankfurtu do Meksyku 9 574 km). W całości odbyłem 47 lotów, które trwały kompleksowo 134 godziny czyli 5 dni, 15 godzin i 56 minut). Piętnaście razy wylądowałem w Rzymie, dziewięć we Frankfurcie, pięć w Monachium, cztery w Warszawie, trzy w Katowicach, po dwa razy w Krakowie i Zagrzebiu, Splicie oraz pojedynczo w Dubrowniku, Madrycie, Barcelonie, Santiago de Compostela, Lizbonie, Kairze, Hurghadzie, Denver, Houston i Guadalajarze. Acha jeszcze była Malta. Całkiem się tego sporo nazbierało. 

W tym rozliczeniu nie ma lotów spoza grupy Star Alliance. Najwięcej przesiedziałem w samolocie Airbus A 321 (11 razy), potem w Embarer 195 (8), A 319-100 (5) i w Boeningu 747-400 (4) itd. Tylko raz w A340-600 i Boeningu 747-400. Zawsze w klasie ekonomicznej. Niestety następna statystka nie jest już tak ciekawa, aczkolwiek latanie "łizerem" czy "rajanem" to przecież samo pasmo niekończących się przygód, prawda?!

niedziela, 29 grudnia 2013

Dwa wilki w sercu

Jak się czuje Twoje serce? Tak się wita jedno z plemion w Ameryce Łacińskiej. Zamiast "Dzień dobry" i zamiast "Jak się dziś masz?". Niby dziwnie brzmi, ale jak się zastanowić, to jednak taka forma powitania dociera do sedna czyli do serca. Można bowiem załatwić sprawę zdawkowo (np. jak w języku francuskim, polskim i wielu innych i odpowiedzieć podobnie: "jak leci?" i "w porzo"). Można jednak wejść w głębszą relację i dotrzeć do ludzkiego serca.

Serce jednak to skomplikowana rzeczywistość. Zostawię na boku wymiar fizjologiczny, medyczny i uczuciowy. Pragnę podzielić się zasłyszaną legendą, która jest dosyć popularna w Ameryce Południowej. Otóż pewnego razu stary Indianin bierze na kolana swojego wnuczka i próbuje mu wytłumaczyć jak w życiu wybierać dobro i odrzucać zło. Żeby tego trudnego zadania dokonać posługuje się przykładem. Opowiada małemu chłopcu o dwóch wilkach w sercu człowieka.

Ludzkie serce człowieka zamieszkują dwa wilki i nieustannie ze sobą walczą. Jeden z nich jest zły i reprezentuje gniew, pychę, zazdrość, smutek, skąpstwo, arogancję, uprzedzenie, fałsz, lenistwo, dumę, kłamstwo i wszelki egozim. Natomiast drugi wilk jest dobry i uosabia radość, pokój, nadzieję, delikatność, pokorę, dobroć, empatię, dobroduszność, chęć pomocy, prawdę, współczucie i wiarę. Wtedy chłopczyk zadaje pytanie: "A który z tych wilków wygra walkę?". Dziadek odpowiada: "Walkę wygra ten wilk, któremu dasz jeść".

Czy jestem świadomy nieustannej walki dobra i zła w moim sercu? Którego wilka ja karmię? Jak się dziś czuje moje/Twoje serce?

sobota, 21 grudnia 2013

Gadający pingwin

Terminal to miejsce bardzo ruchliwe. Żyje jednak swoim rytmem dosyć krótko (nie licząc wyjątkowych sytuacji jak to zobrazował film o tym samym tytule z Tomem Hanksem w roli głównej). Przy kolejnej podróży (i to zdecydowanie krótkiej) miałem okazję obserwować spotkanie z gadającym pingwinem. Co z tego wynikło?
Gadający pingwin zaczepiał przechodzących podróżnych w różnych językach i jeśli tylko ktoś odpowiedział, okazało się, że jest bardzo dobrym słuchaczem i wesołym partnerem do rozmowy. Najpierw na tapetę poszły dzieci. Na początku nie potrafiły od razu zidentyfikować skąd głos dochodzi. Co się dzieje? Ale jak zobaczyły, że smaruje za nimi pingwin i gada, to zatrzymywały się wyjątkowo zdumione. A gadający pingwin znał różne języki i chętnie pytał o marzenia dotyczące świątecznych prezentów oraz o cel podróży. Przezabawne było widzieć jak starsza pani (najprawdopodobniej z Portugalli) wzięła się za rozmowę z pingwinem i tłumaczyła mu (dosyć głośno), gdzie i do kogo się wybiera. Cóż, pingwin trochę się musiał nagimnastykować, gdyż lepiej znał hiszpański niż portugalski. Pani jednak nie odpuszczała i wyglądała na zadowoloną z siebie, że udało jej sie pogadać z robotem w postaci pingwina. Dodatkowo, można było zauważyć zdecydowane otwarcie na tego rodzaju niespodziankę. Terminal sam w sobie raczej należy do bezpiecznych miejsc, więc to ułatwiało wejście w relację nawet z pingwinem! Wydaje mi się, że ryzyko bycia zrobionym w balona (jak to czasem widać na filmach typu "ukryta kamera") było minimalne, stąd taka pozytywna odpowiedź na zaczepkę. No i jeszcze gratyfikacja. Pingwin rozdawał kartki z życzeniami i zniżkami do sklepów lotniskowcyh. 

A ja miałem niezły ubaw, poniewaź między regałami siedział sobie młody facet ze słuchawkami i mikrofonem i zdalnie kierował robotem - pingwinem. Jemu za to pewnie dobrze zapłacili, ale najważniejsze było to, że pasażerowie nieźle się bawili. Efekt tego zdarzenia: uśmiech na ustach prawie każdego, kto zobaczył pingwina. I tym sposobem, pomimo pospiesznego szukania bramki, informacji, tablicy lotów itd., nagle terminal stał się człowiekowi przyjaźniejszy, a człowiek człowiekowi uśmiech dał:)

piątek, 13 grudnia 2013

Jezus w Neapolu

Już sam nie wiem jak to powinienem zapisać: Jezus w Neapolu a może Dżesu w Neapolu czy w wersji włoskiej Gesù a Napoli. W każdym bądź razie miałem możliwość zajrzeć do Neapolu na jeden dzień, tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Punkt centralny to właśnie Dzieciątko Jezus potrzebne do stajenki świątecznej. Wybór był spory począwszy od chińskiego badziewia, przez lokalną brzydotę aż po dzieła sztuki czy to z porcelany czy to ze szlachetnych drewien. Można też było nabyć wszelkiego rodzaju inne elementy tradycyjnie potrzebne do zbudowania żłóbka bożonarodzeniowego. Zasadniczo, w zależności od przestrzeni, którą dysponujesz, można dostać prawie wszystko. Całość tego przedświątecznego rynku ozdobiona jest nie tylko życzliwością sprzedawców i ich głośnym nawoływaniem do zakupu, lecz także kolorowymi światełkami, pachnącym pieczywem i zapachem świeżo zaparzonego espresso. Mamy zatem większość elementów potrzebnych do emocjonalnego robienia zakupów. Przy okazji poznałem historię budowy żłóbka neapolitańskiego i jego cechy charakterystyczne (poniżej jeden z przykładów z muzeum przy kościele św. Klary).


Co więcej, Jezus urodził się w Neapolu (sic!)


Mnie natomiast chyba bardziej zaintrygowało nadużywanie (według mojego skromnego zdania) imienia Jezus/Gesù czyli Dżesu. Począwszy od pięknego placu w centrum miasta, poprzez kawiarnię, nazwę kawy itp. Wiadomo, że Neapolitańczycy należą nie tylko do pobożnych, ale i zabobonnych ludzi. Tym bardziej, że obok cudownych kościołów, wspaniałej sztuki sakralnej, muzyki mamy do czynienia z olbrzymią dawką wróżb i zabobonów (np. prawie wszędzie można dostać z łatwością czerwoną paprykę odpierającą "złe oko").


Plusem jest też otwartość i uprzejmość (przynajmniej na poziomie relacji klient-przedawca). Nie można narzekać i w barze nie trzeba się prosić o wodę do kawy. Dostaniesz ją od razu. I to mi się podoba. Ponieważ do odjazdu autobusu miałem sporo czasu, więc po całodziennym słonecznym spacerze, w chłodnawy grudniowy wieczór filiżanka gorącej czekolady była idealnym zakończeniem pobytu w Neapolu. Smakowała tym bardziej, iż obsługa była wyjątkowo sympatyczna i chętnie gawędziła z klientami. Bawiliśmy się zatem w zgadywankę skąd kto pochodzi. Było uroczo i bez narzucania się.


Dzieciątka żadnego nie kupiłem, by jednak w dobie kryzysu wspomóc gospodarkę lokalną, poza zostawionymi tam wcześniej pieniędzmi, postanowiłem wesprzeć lokalnych producentów wina czerwonego i białego. Nie żałowałem tego zakupu, o czym mogli się przekonać moi znajomi w Rzymie.