Już sam nie wiem jak to powinienem zapisać: Jezus w Neapolu a może Dżesu w Neapolu czy w wersji włoskiej Gesù a Napoli. W każdym bądź razie miałem możliwość zajrzeć do Neapolu na jeden dzień, tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Punkt centralny to właśnie Dzieciątko Jezus potrzebne do stajenki świątecznej. Wybór był spory począwszy od chińskiego badziewia, przez lokalną brzydotę aż po dzieła sztuki czy to z porcelany czy to ze szlachetnych drewien. Można też było nabyć wszelkiego rodzaju inne elementy tradycyjnie potrzebne do zbudowania żłóbka bożonarodzeniowego. Zasadniczo, w zależności od przestrzeni, którą dysponujesz, można dostać prawie wszystko. Całość tego przedświątecznego rynku ozdobiona jest nie tylko życzliwością sprzedawców i ich głośnym nawoływaniem do zakupu, lecz także kolorowymi światełkami, pachnącym pieczywem i zapachem świeżo zaparzonego espresso. Mamy zatem większość elementów potrzebnych do emocjonalnego robienia zakupów. Przy okazji poznałem historię budowy żłóbka neapolitańskiego i jego cechy charakterystyczne (poniżej jeden z przykładów z muzeum przy kościele św. Klary).
Co więcej, Jezus urodził się w Neapolu (sic!)
Mnie natomiast chyba bardziej zaintrygowało nadużywanie (według mojego skromnego zdania) imienia Jezus/Gesù czyli Dżesu. Począwszy od pięknego placu w centrum miasta, poprzez kawiarnię, nazwę kawy itp. Wiadomo, że Neapolitańczycy należą nie tylko do pobożnych, ale i zabobonnych ludzi. Tym bardziej, że obok cudownych kościołów, wspaniałej sztuki sakralnej, muzyki mamy do czynienia z olbrzymią dawką wróżb i zabobonów (np. prawie wszędzie można dostać z łatwością czerwoną paprykę odpierającą "złe oko").
Plusem jest też otwartość i uprzejmość (przynajmniej na poziomie relacji klient-przedawca). Nie można narzekać i w barze nie trzeba się prosić o wodę do kawy. Dostaniesz ją od razu. I to mi się podoba. Ponieważ do odjazdu autobusu miałem sporo czasu, więc po całodziennym słonecznym spacerze, w chłodnawy grudniowy wieczór filiżanka gorącej czekolady była idealnym zakończeniem pobytu w Neapolu. Smakowała tym bardziej, iż obsługa była wyjątkowo sympatyczna i chętnie gawędziła z klientami. Bawiliśmy się zatem w zgadywankę skąd kto pochodzi. Było uroczo i bez narzucania się.
Dzieciątka żadnego nie kupiłem, by jednak w dobie kryzysu wspomóc gospodarkę lokalną, poza zostawionymi tam wcześniej pieniędzmi, postanowiłem wesprzeć lokalnych producentów wina czerwonego i białego. Nie żałowałem tego zakupu, o czym mogli się przekonać moi znajomi w Rzymie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz