niedziela, 20 stycznia 2013

Tajlandia

Podróż do Tajlandii w 2010 roku już na etapie planowania była bardzo ekscytująca i egzotyczna. Celem była wizyta w Bangkoku i Lamsai. Pojawiła się jednak pewna wątpliwość o bezpieczeństwo, gdyż przed samym wylotem rozpoczęły się zamieszki lokalne właśnie w centrum Bangkoku, podczas których spalono i zniszczono niektóre sklepy na głównej, komercyjnej ulicy miasta. Nota bene, ta właśnie ulica stała się miejscem barykady dla protestujących i znajduje się jakieś 300 metrów od naszego mieszkania.


W każdym bądź razie nikt nie oponował, byśmy przyjechali i uznaliśmy to za znak do podjęcia podróży. Aczkolwiek gdyby wierzyć w to, co się oglądało w wiadomościach telewizyjnych – nasza wyprawa jawiła się pod znakiem zapytania. Na szczęście protesty odbywały się tylko w godzinach wieczornych (ze względu na wysoką temperaturę i olbrzymią wilgoć). A samo lotnisko było super chronione przez wojsko i nie było szans, by ktokolwiek przypadkowy znalazł się w jego pobliżu. Potem okazało się, że również inne azjatyckie lotniska mają ten zwyczaj niewpuszczania osób przypadkowych na swoje dworce lotnicze. Masz bilet wjedziesz, nie masz biletu…nie masz czego tu szukać, bo możesz znaleźć guza.


Warto wspomnieć, iż sama podróż przenosi cię już w samolocie w inny świat (jak śpiewa Antonina Krzysztoń… ”Jest inny świat, po prostu on tam jest”). Samolot olbrzymi (ten z „pięterkiem”) i w dodatku z kamerami włączonymi podczas całego lotu. Świetnie można było obserwować niebo, a zwłaszcza zniżanie się samolotu przed lądowaniem i cały, krok po kroku, proces lądowania. Robiło to olbrzymie wrażenie, uwzględniając fakt, że lądowanie odbywało się jeszcze w ciemnościach. Obsługa w trakcie lotu przebierała się co najmniej 3 razy, świeże storczyki wpięte we włosy oraz w małych flakonikach w łazienkach pokładowych. Ponadto mydło, krem do rąk oraz woda toaletowa o zapachu orchidei. 


Jak się potem okazało, to znak rozpoznawczy nie tylko Tajlandii, lecz również linii lotniczych, którymi lecieliśmy. Uprzejmość i uśmiech od pierwszego kontaktu. Robi naprawdę wrażenie. Nie dziwiłem się już później dlaczego tak często i chętnie ludzie Zachodu podróżują w tę stronę świata. 

Ciekawostka związana z Tajlandią: otóż to jeden z nielicznych krajów tamtej części Azji, który nie został skolonizowany. Do dziś przetrwała monarchia na czele ze staruszkiem królem (przy czym absolutnie niegrzeczne i niedozwolone jest pytanie o jego następcę). 

No i jeszcze jeden fakt…po wyjściu do głównego holu… nie było widać żadnej znajomej „gemby”, ani nikogo innego choćby ze skromną karteczką z moim imieniem czy mojego szefa… Czekaliśmy chyba z godzinę… obserwując pilnie każdego faceta, który mógłby się okazać „naszym człowiekiem”. Więc pomimo zmęczenia podróżą, nasza czujność była podszyta odrobiną adrenaliny… bo jak nikt nie przyjdzie to co?!


Lamsai - to miejsce położone jakąś godzinkę drogi od Bangkoku. Droga do Lamsai jest taka sobie, prawie polna i widać na niej mnóstwo bezpańskich psów. W tym regionie nie są one zjadane, więc całe hordy biegają gdzie popadnie. Robi to jednak na mnie dziwne wrażenie i wzbudza lekki strach. Jesteś w samochodzie i nagle znajdujesz się otoczony stadem zaniedbanych psów. Brr…! A z drugiej strony Lamsai posiada też piękny azjatycki ogród z różnymi drzewami, na których pasożytniczo rosną i kwitną orchidee. Cudnie to wygląda.
Służba w Lamsai związana jest z opieką nad chorymi terminalnie, zwłaszcza chorymi na AIDS. Nasza obecność w Tajlandii liczy się już od ponad dwudziestu lat i od samego początku była organicznie związana z tym domem i opieką nad chorymi. 



Jest tam także dom rekolekcyjny. Pomimo upływu czasu nadal nie mamy lokalnych powołań, które byłyby w stanie utrzymać się do ślubów wieczystych. Nadal pracują tu w większości obcokrajowcy, wśród nich jest też jeden Polak. Mamy trochę nowych powołań wśród Tajów, miejmy nadzieję, że będą bardziej wytrwałe niż te poprzednie. Może zniechęca ich fakt, że jesteśmy ubodzy? Kto wie? Zasadniczo przyjęło się potocznie, iż chrześcijanin, katolik to ktoś bogaty. A Bracia Mniejsi… na bogatych nie wyglądają. Co więcej, jak zobaczyłem w jednej z dzielnic Bangkoku dom dla braci studentów, to się przeraziłem. Dom mały, ciasny stał obok ubojni świń, a po drugiej stronie stała fabryka pasz z całym kurzem w powietrzu i smrodem chemikaliów i zabijanych wieprzy. Obydwie „instytucje” należały do Chińczyków, którzy się już do tego śmierdzącego powietrza przyzwyczaili. 


Bangkok to olbrzymie miasto położone zasadniczo na wodzie (bagnach), i często zalewane wodą deszczową. Efekt uboczny to mnóstwo komarów, a zamiast ulic mamy do czynienia z kanałami. I w praktyce, nazwa ulicy, to najczęściej nazwa kanału nadal istniejącego lub kanału, który został zabudowany, zmodyfikowany. Robią na mnie wrażenie taksówki pomalowane na różowo! Widać je z daleka…ale aż się płakać chce jak widać świetne i nowoczesne Toyoty pomalowane na landrynkowy odcień różu.

Dwie małe obserwacje gastronomiczne: otóż ryż zazwyczaj podawany jest nie na sypko, lecz raczej bardziej sklejony. Zwłaszcza w deserach z owocem mango i przyozdobionych oczywiście kwiatem orchidei. 


I jeszcze jedna szokująca sprawa.Zatrzymaliśmy się w lokalnym sanktuarium. Przy prezentacji sanktuarium zaoferowano nam kawę. I dziewczyna dosłownie na kolanach nam ją podawała! Taki styl, taka gościnność. Trzeba powiedzieć, że w Europie mamy całkiem inne standardy. Kawa była na szczęście wyśmienita, a my nie musieliśmy już nigdzie więcej być w taki sposób obsługiwani. I potwierdza się też fakt, iż o cokolwiek poprosisz, to dostaniesz. Ta życzliwość może oakzać się jednak czasami nie tylko niewygdona, ale też i w pewnych kontesach niebezpieczna. I jedna mała uwaga motoryzacyjna: podjeżdżamy na stację, żeby zatankować naszą brykę. Kierowca nie wyłącza silnika. Od razu reagujemy i protestujemy. 


Odpowiedzią jest pobłażliwy uśmiech: ach wy Europejczycy! No bo rzeczywiście kiedy podjeżdżasz do tankowania, do dla bezpieczeństwa należy wyłączyć silnik. A tu niespodzianka… dla dobra silnika nie należy go podczas tankowania wyłączać. Zostaliśmy bez argumentów, no bo skoro WSZYSCY w Tajlandii tak robią, to chyba muszą mieć rację. Cha cha cha! 

Jak pech to pech… wożę za sobą zawsze aparat fotograficzny (prezent od mojego brata), kompaktowy Panasonic, który robi świetne zdjęcia. I kiedy przyszło nam pogadać z jednym z mnichów buddyjskich przy jednej z większych świątyń, to okazało się, że mi padły baterie.


No cóż, trzeba będzie zapamiętać wszystko w sercu i w pamięci. Fotek tym razem już nie było.

Ciekawostką była wizyta w „piekle” według wizji buddystów. Interesujące obrazki. Wyszedłem na zewnątrz z uczuciem ulgi, mimo wszystko.

czwartek, 10 stycznia 2013

Egipt

Wyjazd do Egiptu przygotowywany od kilku miesięcy, nagle zawisł w powietrzu z powodu przeziębienia, które mnie dorwało niespodziewanie. Domyślam się, że złapałem jakąś infekcję w metrze…potem poszło i klasycznie i szybko. Po kilku dniach kuracji było jednak widać efekty i ani przez myśl mi nie przeszło, żeby odwoływać mój wyjazd. Zatem w drogę!


EgyptAir nie należy może do linii lotniczych o zbyt wygórowanych aspiracjach i dzięki temu ma również taryfy całkiem znośne. Podróż dała mi się we znaki dopiero przy lądowaniu, kiedy to dały o sobie znać zatoki. Na szczęście to przykre uczucie trwało krótko i cała moja nadzieja w tym, iż aktualnie w Egipcie było ponad 25 stopni i liczę na szybkie i całkowite wyzdrowienie.

Prosto z Kairu decydujemy się jechać do Aleksandrii, by uniknąć noclegu w stolicy, a przede wszystkim koszmarnego ruchu na drogach. Po drodze zatrzymujemy się na jakąś kolację w KFC. 


Bez komentarza. W każdym bądź razie pamiętałem o przestrogach internautów odnośnie do „zemsty faraona”, więc w sumie nie było to złe rozwiązanie, zwłaszcza na początek. Powiem szczerze, że ze względu na pracę opcja załapania jakiejś nowej bakterii została „wykluczona” z góry i pilnowałem się, by nic mi się takiego nie przytrafiło. Udało się, aczkolwiek kilka razy prawie już odchodziłem od zasady „jedzenia oczami”. Trzeba też przyznać, iż kuchnia w Aleksandrii była bardzo różnorodna, obfita i smaczna.


Aleksandria pod koniec listopada przywitała mnie cudnym słońcem! Było też coś jeszcze (podobnie jak w Kairze), a mianowicie smog, który wdzierał się w nozdrza, palił w oczy. Kiedy zobaczyłem nasze „Poldki” sprzed ponad 15 lat i inne zabytki na drogach, zrozumiałem wszystko. Aż dziwne, że nikt nie używa maseczek (takich jak np. w Wietnamie czy innych krajach azjatyckich).A mówiąc o pojazdach, to nie mogłem wyjść z wrażenia spoglądając na zasłużone, wysłużone i skonsumowane do ostatniego Łady tzw. „Żigulaki”. 


Masakra chciałoby się wykrzyknąć! Najczęściej właśnie ta marka używana była w transporcie taksówkowym. W dodatku pomalowane na żóło lub czarno przyciągały moje oczy. Swoistego uroku dodają w Egipcie także tzw. „skarabeusze” czyli pojazdy prosto z Indii, które stały się zmorą kierowców. Z punktu widzenia estetyki, a i owszem, dodają kolorytu brudnym ulicom miast, ale ten lekki zachwyt mija prędko.

Aleksandria zachwyca swoją historią, kulturą, przeszłością, a także imponuje Biblioteką zbudowaną przy pomocy rządu francuskiego. Przepiękna budowla, nowoczesna, praktyczna. Pierwsze zetknięcie ze światem starożytnego Egiptu, wpływów helleńskich itd. 


Jako obcokrajowiec miałem przyjemność zapłacić za bilet wstępu trzykrotnie więcej niż Egipcjanie. Czułem się dowartościowany! Szkoda, że tej samej metody nie stosują nasze muzea. Po piątej czy szóstej wizycie z moimi gośćmi w Auschwitz wciąż bardzo mocno przeżywam to, co się tam stało i każda ponowna wizyta jest dla mnie trudnym doświadczeniem. Niestety nie można liczyć na kartę stałego klienta (co nie powiem, byłoby dla mnie całkiem rozsądnym rozwiązaniem i sporą oszczędnością). Więc znowu przychodzi mi słono zapłacić za wejście na teren muzeum.


Położona nad Morzem Śródziemnym, jako miasto portowe Aleksandria świetnie nadaje się do robienia długich spacerów wzdłuż wybrzeża. W licznych kawiarniach czy pijalniach soku można skorzystać nie tylko z klasycznej kawy „po turecku”, herbaty z liściem mięty, ale też i zapalić fajkę wodną (smak do wyboru; przy czym jeden z ulubionych to tzw. „zielone jabłuszko” i proszę nie mylić ze słynnym kiedyś mydełkiem „Fa” o podobnym zapachu). Inaczej się chodzi po ulicach i targowiskach… jest kolorowo jak to na bazarach bywa. 


Jednego popołudnia robiąc zdjęcie takiej targowej ulicy spotkała mnie dziwna reakcja pewnej pani. Otóż kiedy już pstryknąłem fotkę, słyszę jak ktoś mi się dosłownie wydziera za uchem. Nie wpadłbym nigdy na pomysł, że ten jazgot był skierowany do mnie. Na szczęście, przy pomocy tłumacza dowiedziałem się, iż owa pani była bardzo ciekawa po co ja tę fotkę robię i postanowiła swoje zaniepokojenie oznajmić wszystkim w promieniu przynajmniej 300 metrów. Odsunąłem się od razu, aczkolwiek nikomu żadnego przejścia nie zablokowałem. Uff! Mała doza adrenaliny przy jednej fotce…toż to chyba dopiero początek przygód. Nie mniej jednak owa pani nie wyglądała na zainteresowaną dialogiem ani ze mną ani z moim przewodnikiem, więc zniknęliśmy stamtąd, by nie wzbudzać więcej niezdrowej sensacji. Może nie byłoby takiej ostrej reakcji ze strony Egipcjanki, lecz trzeba wspomnieć o nieciekawej sytuacji politycznej w kraju i niechęci do obcokrajowców, a zwłaszcza do „amerykanopodobnych” (akurat w krajach arabskich nie jest to żaden przywilej).


Sytuacja na dziś jest w Egipcie zła. Nie mogę tu udawać znawcy Bliskiego Wschodu, więc ograniczę się do kilku faktów (bo… jak się okazało w polskich mediach tylko TV „Trwam” wspomniała o zamieszkach). Otóż aktualny prezydent uznał się za „faraona” i dąży do tego, by krajem rządziło prawo szariatu. Egipt ze swoją historią i mozaiką kulturowo-religijną nie mieści się w ramach silnej władzy „Bractwa Muzułmańskiego”. W dzień mojego wylotu zwołano ludzi na place w celu zablokowania pomysłów prezydenta…skutek był taki, że wbrew opozycji i protestom doprowadzono do referendum i przy 30% frekwencji, ogłoszono 70% przewagę za uznaniem zmian ogłoszonych przez prezydenta! Chrześcijanie, którzy są wciąż prześladowani mogą się spodziewać jeszcze większych restrykcji. Czas pokaże co z tego wszystkiego wyniknie.

Na razie, w półtora roku po rewolucji egipskiej, kiedy to Mubaraka zamknięto w więzieniu, nastąpiły pewne zmiany i niekoniecznie na lepsze. Ale to już nie mnie oceniać.


Jednego popołudnia sam wybrałem się na spacer po Aleksandrii i zwiedziłem okoliczne kościoły ortodoksyjne i katolickie. U św. Katarzyny znalazłem grób jednego z królów włoskich (Vittorio Emmanuele III). Czułem na sobie podejrzane spojrzenia niektórych ludzi, ale udawałem, że tego nie widzę. Być może widok samotnego „białasa” bez brody wzbudzał lekkie zainteresowanie i tyle. Nie chcę tu sobie przypisywać specjalnego znaczenia. Efektem spaceru są fotki z bazaru. Muszę przyznać, ze poza tym rybnym i mięsnym chętnie oglądam całą resztę. 



Te dwa zazwyczaj nie tylko widać, ale też i czuć… Bardzo mi się podoba podchodzić do piekarzy i próbować chleba. Zazwyczaj jest świeży i bardzo smaczny, a na dodatek jest ogromny wybór pieczywa od słonego do słodkiego. Właściwie w tych krajach, gdzie jest chleb produkowany - to zawsze jest on dobry. Powiedzenie odnoszące się do św. br. Alberta „Dobry jak chleb” sprawdza się na 100%. Podziwiam fantazję piekarzy i obserwuję te gatunki pieczywa, które są u nas nieznane. Niektóre się rozprzestrzeniły i mamy je na własnym stole, myśląc iż są rdzennie polskim pieczywem (tak jest np. z chałką). 


Osobne miejsce na stole egipskim mają słodycze. Jest ich zatrzęsienie, wszystkie wyśmienite, aczkolwiek niektóre, moim zdaniem, mają za dużo miodu. Charakteryzują się sporą ilością orzechów pistacjowych i sezamu w różnej postaci. Niebo w gębie, a kalorie w d….:)

Obserwacje z ulicy: spora część użytkowników telefonów komórkowych cały czas gada przez nie (nawet na moich zajęciach ludzie odbierali bardzo często telefony albo wychodzili, żeby pilnie porozmawiać), nie mówiąc o kierowcach, którzy używają komórek, prowadzą i trąbią jednocześnie.


Największa radocha gastronomiczna: zjedzenie całego granata, własnoręcznie obranego. Dorzucam także satysfakcję z pracy (i uwaga: pierwszy raz ktoś moje nazwisko napisał bezbłędnie) oraz doświadczenie gościnności Bliskiego Wschodu!

O Kairze nie będę się rozpisywał. Powiem krótko patrząc na piramidy w Ghizie. mieli rozmach! Oczywiście nie obyło się bez pamiątkowego zdjęcia przy Sfinksie. 


Luksor zostawiłem na inną okazję i wylądowałem na końcu w Hurghadzie nad Morzem Czerwonym, po czym szybciutko 27 listopada 2012 r., zmierzałem na lotnisko w Kairze, by uniknąć jakiejkolwiek konfrontacji face to face z reprezentantami „Bractwa Muzułańskiego” lub ich przeciwnikami. Dodam, że samolot wylądował na czas, bagaż się nie zgubił, nikt mnie nie okradł!


środa, 9 stycznia 2013

Kenia - Nairobi

Makabryczny ruch na ulicach…korki i lewostronny ruch wprawiają w zakłopotanie. Po pierwszych godzinach człowiek się przyzwyczaja, lecz nadal trzeba bardzo uważać, zwłaszcza jak się przechodzi przez ulicę…a właściwie się przebiega…tu nie ma pasów i raczej nikt nie ma ochoty zwalniać na widok pieszego…twój problem, twoje ryzyko.

Jak zwykle doświadczyłem braku kawy w krajach produkujących ten cudny owoc... tylko NESCAFE… co się tłumaczy TO NIE JEST KAWA (NO ES CAFE) i pijesz „kawę” przyrządzoną z 2 łyżeczek proszku kawopodobnego zalewaną wodą z termosu :) po prostu pyszne!

Sytuacja trochę podobna do tej w Sajgonie, Wietnam, kiedy w kraju produkującym wyśmienite herbaty chcą ci serwować Yellow Label Tea, która rozprzestrzeniła się niczym kokakola. A sami mają np. taką świetną herbatę z karczochów (nota bene piję ją codziennie do dzisiaj, świetnie robi na wątrobę).

Niestety z powodu programu pracy nie dane nam było zwiedzić Nairobi. Miasto olbrzymie, z fantastycznym klimatem (temperatura prawie nigdy nie przekracza 27 stopni Celsjusza).

Wróciliśmy zatem po całodniowym tułaniu się z lotniska na lotnisko do klasztoru. Wszystkie posiadłości jak zwykle są ogrodzone wysokim murem, mają swoją ochronę itd. Praktycznie takie oazy, które ostatnio cieszą się dużą popularnością także w Polsce.


Mieliśmy jeden dzień na obiecane safari… wyjazd o 6.15… banan do ręki i hop do auta. Byłem cały zaspany, ale dzień zapowiadał się interesująco. Nastąpiła mała zmiana planu, zamiast jechać do parku z flamingami (zapomniałem nazwy) i tłuc się tam prawie 3 godziny w jedną stronę, wybraliśmy Narodowy Park w Nairobi (zresztą największy). I to okazało się dobrym wyjściem. Było relatywnie blisko, a mogliśmy zobaczyć mnóstwo zwierząt.


Zaraz po wjeździe do parku przywitały nas żyrafy. Wyglądało to, jakby były wytresowane. Idź, przywitaj gości.

Ruszyliśmy cierpliwie z mapką w ręku. Po kilku kilometrach dowiedziałem się i doświadczyłem na własnej skórze, a właściwie na własnej d... po co jedziemy tam Suzuki 4WD… Kiedy kończyliśmy wizytę w parku już wiem na 100 procent po co został skonstruowany dżip.

Po niecałej godzinie ukazał się naszym oczom widok gospodarzy parku: Pan i Pani LEWIŃŚCY… czyli król lew i „małżonka”. 


Po prostu majestat! Naprawdę robi wrażenie (pomyśl, że widziałem parę lwów bliżej niż samego papieża B16).

Kolejne zwierzęta… hipopotamy, krokodyl i ptaszki różnej maści. Sporo tego, ale nie ma czasu na nudę (zresztą bezdrożne drogi nie pozwalają ci odkleić oczu od tego, co masz przed sobą).

Adrenalina pojawiła się jednak szczególnie w dwóch momentach: kiedy czarny nosorożec stanął na naszej drodze i zaczął iść powoli, lecz zdecydowanie w naszą stronę (a widząc tony mięsa truchtające w stronę Suzuki, już nie jesteś taki przekonany, że nasze autko może to spotkanie przetrwać bez uszczerbku). 


Było to o tyle skomplikowane, że po odwiedzinach u zebr, droga powrotna była naprawdę pełna mokrej gliny, koła w koleinach, ocieraliśmy podwozie i nie bardzo chciało nam się znowu przedzierać tym samym szlakiem. Niestety nie było wyjścia. 

Natomiast drugi moment, kiedy następowało absolutne milczenie w aucie i ściskanie wszelkiego rodzaju uchwytów, miało miejsce, kiedy już chcieliśmy dojechać do bramy wyjazdowej z parku. 

Na jednej z tras utkwił dżip z jakimiś panienkami, które z daleka nam machały, żeby dalej nie jechać, bo się zablokujemy podobnie jak one. 


Wyglądało to i tragicznie i śmiesznie. One, na bosaka, po kolana w błocie próbowały popchnąć jakiegoś „miastowego dżipa”. W środku siedział jakiś facet i robił, co mógł, żeby samochód ruszył. Mam nadzieję, że się ta paczka jakoś stamtąd wydostała. My musieliśmy zmienić trasę. Skutek był taki, że krążyliśmy 3 razy dookoła tego samego miejsca :) Nasz niemiecki kierowca spróbował wjechać w nieprzejezdną ścieżkę, ale widząc naszą ogólną dezaprobatę, po jednej próbie wycofał się jednak. Na szczęście. Woleliśmy nadrobić parę kilometrów, niż ujechać 5 metrów i utknąć na dobre. Pomocy drogowej raczej nie było nigdzie widać. Muszę przyznać, że warto jednak było się wybrać do parku i przeżyć tę przygodę.


Dzień pełen wrażeń… na szczęście zakończony kawusią i kanapką w szpanerskim lokalu (jak na Afrykę). U nas może coś lepszego od Jarzębinki w Rybniku czy kawiarni 7 Niebo w Chorzowie (obydwie chyba już nie istniejące). Wieczorem padłem do łóżka i nawet nie wiem kiedy zasnąłem.

Następnego dnia ruszyliśmy w drogę powrotną do Rzymu, ponownie przez Addis Abeba w Etiopii (Polecam przy okazji „Ewangelię według Heroda” M. Wolskiego).

wtorek, 8 stycznia 2013

Tanzania

Kolejny wyjazd do Afryki w tym roku był jak przekładaniec... najpierw była Kenia… potem Tanzania, a potem znowu Kenia. Wytłumaczenie jest proste i związane z moją pracą..., a kolejny pobyt w stolicy był związany z obniżeniem kosztów powrotu oraz zaplanowanym tam spotkaniem. Ponieważ znowu trzeba swoje odsiedzieć na lotnisku, to spróbuję zacząć spisywać te moje wypociny.

Na początek Tanzania. Wybór miejsca kongresu był podjęty w 2009 roku i jak tylko został potwierdzony (przy planowaniu spotkań kontynentalnych organizowanych przez nasz sekretariat), to już tak zostało. Były drobne zastrzeżenia dotyczące lokalizacji oraz transportu, ale okazało się, iż nikt nie miał innej lepszej alternatywy.


Lady Pank śpiewało dawno temu: Kilimandżaro… najwyższy swiata szczyt… (choć to nie jest prawda, to jednak najwyższy szczyt Afryki). Jako krater powulkaniczny jest ciekawy, ale i zazdrosny. Stąd trzeba szczęścia, żeby go zobaczyć w całym pięknie. Nam się to raczej nie udało... było go widać, lecz niezbyt wyraźnie. Oczywiście fotka jest!

Pogoda idealna do pracy. Praktycznie temperatura polskiego lata (25-27 stopni). Ponadto dom sióstr bardzo mądrze urządzony i funkcjonalny powodował, że pracowało się naprawdę komfortowo. Nie mówiąc już o jedzeniu (prostym, smacznym i świeżym). Na dodatek były soki i świeże pączki! Tu muszę także dodać, iż pierwszy raz w życiu musiałem korzystać z kremu do opalania w listopadzie! No tak… słońce wyglądało niewinnie, nie odnosiło się wrażenia, że pali… jednak po półgodzinnym spacerze skóra na szyi i uszach była cała czerwona.


Zresztą moja GEMBA też. Jedynie mój szef, po kilku dniach ukrywania się od słońca wrócił do Rzymu z opalenizną! No cóż… jak człek jest biały, to musi zawsze cierpieć.

Bracia dopisali (nie licząc spóźnialskich, którzy dotarli w połowi kongresu). Jedynymi kandydatami do potępienia była trójka z RPA, którzy nie dali znać, że ich nie będzie. Oj… w takich momentach tracę cierpliwość. Całe szczęście, iż był z nami Placyd, który mi przypominał: Chopie, jest żeś w Afryce!

Walizka ze sprzętem do tłumaczenia symultanicznego uratowała nasze finanse, aczkolwiek na początku mieliśmy małe trudności z uruchomieniem tego urządzenia. W myśl zasady: trochę techniki i człowiek się gubi. Udało się to jednak uruchomić i służyło nam przy tłumaczeniu na angielski, francuski i portugalski.


Wspomniałem już obecność o. Placyda. Trzeba powiedzieć, iż była ona niezastąpiona pod każdym względem. Przyleciał wcześniej do Arushy iż zajął się logistyką oraz urabianiem poprzez urok osobisty siostry dyrektor Yvonne. Udało mu się (było to widać na końcowym rachunku). Największe wrażenie robiła jego znajomość suahili… Murzyny wymiękały na widok błękitnookiego białasa, który dosłownie wymiatał w ich języku. Na szczęście byliśmy tam zbyt krótko, zanim Placyd sprzedał ich wioskę, ich dobytek oraz ich samych.

Ogólnie muszę przyznać, iż kongres się udał i bracia pracowali bardzo chętnie. Może fakt, iż były aż 3 języki sprawił, iż nie było dyskusji na temat każdego słówka czy przecinka w tekście końcowym. Grupa redakcyjna naprawdę się sprężyła i mogliśmy wyjechać z konkretnymi propozycjami na kongres asyski, który jest zaplanowany na rok 2013.

Spotkanie ze śmiercią nastąpiło we wtorek, kiedy dowiedzieliśmy się, iż zginęli bracia kapucyni z Toskańskiej Prowincji. Nieszczęśliwy wypadek w czasie wizyty w Tanzanii zabrał prowincjała, sekretarza ds. Misji i jeszcze jednego brata. Zginęli po czołowym zderzeniu z ciężarówką. Niestety drogi afrykańskie jeszcze przez długi czas będą zbierały żniwo… są niebezpieczne, a nie mniej niebezpieczni są też kierowcy. 

Mocnym akcentem był także nasz wyjazd do – Międzynarodowego Trybunału do badania przestępstw w Ruandzie (Hutu i Tutsi) działającego w Arushy pod egidą ONZ-u. Było to spotkanie ze zbrodnią, która, choć nie przywróci już nikomu życia ani nie naprawi wyrządzonej krzywdy, to przynajmniej otrze się o sprawiedliwość. Z powodu istnienia tej instytucji, Arusha, stała się ważnym ośrodkiem na mapie Tanzanii. Dodatkowo odbywają się tu także fora ekonomiczne i polityczne. Sama wizyta, z filmem i oprowadzaniem była niezmiernie ciekawa, chociaż dotyczyła ludobójstwa i na pewno nie była przyjemna. Zostawiła jednak pytania i refleksje…


Innym momentem naszej wyprawy do Arushy, było Muzeum Sztuki i targowisko. Muzeum zafundowane przez Billa Clintona wygląda jak statek kosmiczny na pustym polu. W środku urządzono nowoczesną galerię z fantastycznymi pracami lokalnych artystów najwyższej klasy. Galeria ta oferowała też możliwość zakupu dzieł sztuki… ale bez platynowej karty kredytowej chyba by się zakupów raczej nie zrobiło. Na szczęście jestem posiadaczem karty SD w aparacie… i nie omieszkałem zrobić parę fotek na pamiątkę :)

W Arushy przeżyłem także pierwszą niedzielę Adwentu Anno Domini 2011. W pięknym słońcu, otoczeni kwiatami i śpiewem postulantek, wejście w czas oczekiwania na Boże Narodzenie było wyjątkowe. I chyba pozostanie niezapomniane.


poniedziałek, 7 stycznia 2013

Republika Środkowoafrykańska

Co u mnie słychać? Odpowiadam w sposób tradycyjny, może trochę przydługi, ale nie musisz czytać do końca... Oto moje zapiski z czerwca 2011.


Miesiąc czerwiec obfitował w kilka ważnych podróży, z których pierwsza to wyjazd do Republiki Środkowoafrykańskiej, do której leciałem przez Etiopię. A właściwie tylko przez lotnisko w Addis Ababa. Pierwsze wrażenie pozytywne: stewardessy wyglądają wszystkie jak lalki Barbi w wersji czekoladowo-mlecznej i z przesadzonym makijażem.

Addis Ababa... o mały włos, a zostalibyśmy na lotnisku, a tu niespodzianka, zdążyli nas dowieźć do samolotu i co więcej także nasze bagaże; w Europie nie daliby rady! A w Rzymie to już w ogóle zabrzmiałoby jak jakiś żart. Tak więc pierwszy duży PLUS dla Ethiopian Airlines.

Kolega pomimo ataku malarii odebrał nas z lotniska... takiego lotniska w PL nigdzie nie ma; po wypisaniu formalności... przeszliśmy bez żadnych problemów, ale... trzeba się uśmiechać szeroko, podawać dłoń i nie bać się rozmawiać.... łatwo powiedzieć jak się ma za soba aż 2 miesiące kursu francuskiego dawno dawno temu. Zatem robiłem, co mogłem wykorzystując całą moją wiedzę i wprowadzając w czyn komunikację niewerbalną.

I wszystko byłoby super, gdyby nie mój ból głowy... trudno czasem przewidzieć skutki lotu nocnego w dusznym samolocie. Jak przeczytasz kiedyś z nudów książkę pt. “Air Babylon” to zrozumiesz o czym mowa.


Ziemia czerwona, zieleń soczysta (jest pora deszczowa); słońce za chmurami, ale jest ponad 26 stopni i ponad 80 % wilgoci w powietrzuJale to i tak lepiej niż w chłodnym jeszcze Rzymie czy Rybniku.

Mieszkamy w Bangui, w stolicy... jest extra; wody nie ma całe miasto... więc my też nie możemy się tym luksusem nacieszyć, ale za to mamy dłużej prąd (bo aż do 21), robi się ciemno już o 18 z groszami (na marginesie: sztuka mycia się z kubka wody opanowana na razie średnio, za dużo ubytków cennej wody). Ćwiczenie czyni mistrzem... więc mycie idzie mi coraz sprawniej, ale nadal nie przestaję marzyć o tym, by kiedyś z tych kranów poleciała woda...

Pierwsza noc w ciemność absolutnej, przy dźwiękach nocnych imprezowiczów > cykady , psy, etc. Wszystko ci piszczy, świszczy i mruczy... brr... Co ja tutaj robię?


Wyprawa do Bouar... 450 km przygody. Droga na początku asfaltowa, ale szybko się ten luksus kończy i przechodzimy na tarkę... czyli resztki asfaltu, a nasz dżip podskakuje coraz bardziej. Najgorsze jednak dopiero przed nami. Dziury takie, że gdzie indziej nikt by się już dalej ani z taką prędkością nie odważył jechać. Ponadto co ileś tam kilometrów mamy bariery, na których zatrzymują nas na zmianę to policjanci, a to żołnierze albo dzieci. Ci pierwsi chcą kasę, drudzy zobaczyć nasze paszporty, a dzieciaki jak zasypały jedną dziurę piachem, to stoją z drągiem na środku drogi i domagają się pieniędzy za „naprawę drogi”. Reakcja... Przyspieszasz... i dzieciaki w podskokach usuwają zaporę i uciekają. Life is brutal.


Po ponad 200 km zaczynamy odczuwać znużenie i głód. Zatrzymujemy się zatem przy drodze, zaraz za zaporą. Idziemy do budki z piwem, a nasz przewodnik przynosi nam z lokalnego “McDonalda” trzy porcje mięsa zapakowane w kawałek papieru urwanego z worka od mąki. Małe kawałki wołowiny prosto z grilla i posypane tajemniczą pikantną przyprawą. Do tego mini bagietka. Po kilku sekundach wahania pałaszujemy. Pyszne.

Po ośmiu godzinach jazdy (ostatnie 60 km to dosłownie makabra) docieramy do religijnego Alcatrazu... 3 niższe seminaria, jeden obok drugiego. Ksiądz z Polski częstuje nas serem własnej produkcji i niezapomniany sokiem z grejpfruta (przepysznie gorzki). Sok jednak smakował tylko mnie. No cóż: de gustibus.


Docieramy pod wieczór na nocleg. Mammamia!!! Jest woda i prąd! Nareszcie prysznic. Od wyjazdu z Rzymu (w sobotę), to pierwszy prawdziwy prysznic!!! (to był czwartek).

Powrót do Bangui odbywa się deszczowy dzień, więc podróż znosimy lepiej. Zatrzymujemy się nad wodospadem i jemy tym razem rybę z grilla obserwując jak jakiś pajac postawił dwóm małpom po browarku. Zwierzęta przyssały się z entuzjazmem do butelek wzbudzają powszechną radość podchmielonej gawiedzi. Jak już były podpite, zaczęły w zwolnionym tempie wspinać się na rusztowanie, do którego były przywiązane łańcuchem, a chwilę potem zaczęły sikać. Hm...w tej chwili to bym się nawet do grinpisu zapisał...


W Bangui lunęło z nieba tak mocno, że nas zablokowało na targowisku. Woda dosięgała połowy koła naszego landkruzera. Zatopiony targ wyglądał jakby ktoś zafarbował wodę na rudo i celowo zatapiał miasto. Warto pamiętać, że nie ma kanalizacji. Na szczęście po jakichś trzydziestu minutach można było się w podskokach wydostać z targu i pojechaliśmy do domu.

Najpiękniejsze przeżycie czekało nas w niedzielę Zesłania Ducha Świętego: Msza w parafii. Kościół pw św. Antoniego, prowadzony przez polskich misjonarzy z diecezji tarnowskiej, o 6.30 był nabity po brzegi. Śpiew scholi parafialnej i bębnów słychać było z daleka. Przed kościołem stały kolorowo ubrane dziewczynki z grupy tańca liturgicznego, osobno ministranci i katechiści. Kazanie o. Kordiana musiało być fascynujące, gdyż reakcje słuchaczy były nader żywe. Takiej interakcji to ja nie widziałem nawet w Chorzowie, w Centrum „Trzej Towarzysze”. W pewnym momencie byli tak zadowoleni, poruszeni, że poszła przez kościół fala oklasków.


Muszę przyznać, że od strony komunikacji pastoralnej kaznodzieja zdał egzamin celująco. No i do tego ten wspólny śpiew, taniec itd. Msza trwała ponad 2 godziny :), ale po wyjściu z kościoła czuć było wspólnotę i olbrzymią radość. Kiedy porówna się taką Eucharystię z niemrawymi odpowiedziami w Europie... można dostać kompleksów. Nie dziwię się już misjonarzom, że ciężko im wracać do zdeschrytianizowanej Europy. Oczywiście, nie wszędzie jest tak tragicznie.

Powrót do Europy był spokojny. Kontrola na lotnisku, to ciągłe chodzenie od Annasza do Kajfasza i płacenie jakichś dziwnych opłat. Na ostatniej kontroli pozbyliśmy się wszelkich znaków religijnych (tauki, różańce) oraz chusteczek higienicznych i płynu antybakteryjnego. Nie żałowaliśmy im niczego. Oddaliśmy dosłownie wszystko, co nam jeszcze zostało.


Fotek niestety nie ma. Udało mi się coś tam uwiecznić, lecz nie ma nic nadzwyczajnego, bo jest oficjalny zakaz robienia zdjęć od czasu, kiedy jakaś telewizja zrobił program o biedzie w RCA. Od tego czasu każdy biały z aparatem fotograficznym w ręku jest zagrożeniem i... ludzie od razu reagują na ciebie negatywnie, stąd wolałem nie ryzykować.

Następny etap to postój na lotnisku w Etiopii, które z powietrza wygląda jak brokatowe miasto. Jest położone chyba najwyżej w Afryce i mieni się żółtym i białym światłem. Wygląda to uroczo. Addis Ababa nie jest skomplikowanym lotniskiem i najlepsze co ma... to fantastyczna etiopska kawa no i możliwość zapalenia papieroska… zupełnie legalnie :)

niedziela, 6 stycznia 2013

Kolumbia

Tym razem trafiło na Latynoamerykę, a dokładniej mówiąc na Kolumbię i jej stolicę - Santa Fe de Bogota. 

Do stolicy dotarliśmy Iberią, która niczym rewelacyjnym się nie zaprezentowała. Fakt, jedzenie w samolocie nie było złe, ale żadna rewelacja. Nie mówiąc już o ponad godzinnym spóźnieniu. Sprowadzeni zostaliśmy na ziemię zaraz po przylocie przez wypełnianie różnych formularzy. Prawda jest taka, iż EU rozpieściła nas swobodnym poruszaniem się po Europie i robimy wielkie oczy, gdy trzeba podać najdziwniejsze dane np. Ile pieniędzy masz ze sobą, ile cię kosztuje wyjazd, ile zamierzasz wydać itp.

Najważniejsze jednak było, to że po wielogodzinnym locie dojechaliśmy całkiem sprawnie na północ miasta, gdzie zamieszkaliśmy w naszym domu.

Zmiana czasu (różnica tym razem wynosiła 7 godzin) zrobiła swoje i zaraz po kolacji spanko… trochę na siłę… no bo to widział, żeby w moim wieku kłaść się do łóżka o 21.00?! No ale z drugiej strony… z wiekiem trzeba zmieniać swoje przyzwyczajenia. Jeden z moich kolegów, tylko o rok starszy, regularnie o 21.30jest już w pieleszach… cóż… paskudy już tak mają.

Niby miałem b. dobrą ocenę z geografii, a jednak przeoczyłem fakt, iż w Kolumbii była właśnie wiosna… a nie lato, jak w Europie. Skutek był taki, że musiałem sobie spatrzeć pidżamę z długimi rękawami, gdyż same kocyki i prześcieradło to było jednak za mało.

Kolumbia znana jest wielu rzeczy. Skupię się na dobrych: z bardzo dobrej kawy i czekolady. I to się potwierdza, aczkolwiek picie kawy z papierowego kubka to już trochę „deklase’”. Zresztą czekolada była z mlekiem i to codziennie na śniadanie. Pozostałem jednak wierny mojej herbatce i kawusi. 

Natomiast bogactwo owoców sprawia, że do posiłków oprócz wody pija się naturalne soki owocowe… przepyszne, o bardzo oryginalnych smakach. Niektórych owoców w ogóle nie znałem wcześniej… muszę jeszcze sprawdzić w Encyklopedii jakie mają polskie nazwy. W każdym bądź razie smaczne. Ogólnie jedzenie OK. Chociaż zjedzenie tamala na śniadanie…to już było zbyt wielkie wyzwanie jak na mnie. Tamal to potrawa na ciepło, składająca się z ryżu i mąki oraz kurczaka. To wszystko zawinięte w specjalne liście bananowca i upieczone w piecu. Palce lizać. Jednak taka porcja na śniadanie… to po prostu dla mnie zbyt dużo. Pieczone natomiast banany na różne sposoby z pikantnymi sosami… to było pycha!


W samym centrum Bogoty warto zwiedzić franciszkański kościół pod wezwaniem św. Franciszka… cały w złocie. Robi naprawdę wrażenie i wydaje się, że człowiek jakby nagle znalazł się w Hiszpanii czy też w Porto (Portugalii), gdzie również nie szczędzono złota, by ukazać świętość i ubóstwo św. Franciszka z Asyżu.

Innym, wartym odwiedzenia miejscem, jest muzeum złota. Tak… prawdziwe Eldorado (nota bene taka jest właśnie nazwa lotniska). Zbiory muzealne to tylko namiastka tego, co kryła/kryje jeszcze w sobie ziemia sprzed czasów ewangelizacyjnych. Każdy przedmiot wymaga dokładnego obejrzenia i zapoznania się z jego historią oraz znaczeniem. Warto postarać się o przewodnika. Nam się nie udało. Szkoda.

A tuż obok stragany z rękodziełem… nawet ładne rzeczy. Najpiękniejsze to oczywiście szmaragdy oprawione w złoto lub srebro. Wyroby skórzane na wysokim poziomie i oczywiście typowa biżuteria z różnych nasion. Wygląda bajecznie… podobnie jak i ceny… też bajeczne, a raczej bajońskie!


Nie można opuścić muzeum znanego współczesnego artysty, jakim jest Fernando Botero. Obrazy i rzeźby są bardzo charakterystyczne i rozpoznawalne jednocześnie. Widząc jego styl (np. zobaczcie jak namalował Monę Lisę), zastanawiałem się w jaki sposób mógłby przedstawić św. Franciszka z Asyżu… Chyba jednak Franciszek był za bardzo wychudzony, żeby go teraz jakoś „pogrubić”… kto wie… a może mimo wszystko złożyć zamówienie, póki malarz jest na chodzie?

Osobne miejsce warte oglądnięcia to także centrum kultury poświęcone Gabrielowi Garcii Marquezowi. Bywa w Bogocie, chociaż chyba częściej pomieszkuje w Meksyku. Jak nie kojarzysz gościa, to polecam na początek przeczytać „Kronikę zapowiedzianej śmierci” (a dopiero potem hit „Sto lat samotności”).

Sama Bogota leży na płaskowyżu na wysokości 2640 m n.p.m. Wysokość tę odczuwa się, chociaż nie od razu… zostaje lekki szumek w głowie… to już nic więcej nie trzeba. Natomiast na wysokości 3150 m n.p.m. góruje nad miastem Sanktuarium Monserrat Chrystusa Cierpiącego. Wjeżdża się tam specjalną kolejką linową… robi wrażenie. Na górze wieje strasznie i jest dosyć chłodno. Za to widoki niesamowite. Widać stamtąd praktycznie cały płaskowyż i całe miasto. Szkoda tylko, że w centrum Bogoty wycięto w pień wszelką zieleń. Miasto wygląda jak skamielina… same budynki, beton i cegły… Na szczęście Kolumbia, to nie tylko stolica, lecz wiele km kwadratowych cudownych terenów. Chyba przyjdzie poczekać długo na kolejną wizytę w tym pięknym kraju…

sobota, 5 stycznia 2013

Meksyk

Wizyta w lutym 2012 r.w Meksyku, to oprócz pracy, sama przyjemność. Pomimo pewnych kłopotów z lotami, dotarłem do Guadalajary… to juz moja 2 wizyta w tym mieście… pierwsza w 1998 r. Jeszcze wtedy były wizy do wyrobienia, teraz natomiast poszło jak po maśle. Pogoda idealna (jesli porównać ją z polską aurą o tej samej porze roku). Momentami było lekko chłodno w nocy, ale to naprawdę nie był żaden problem, tym bardziej, iż przyleciałem z ośnieżonego Wiecznego Miasta.


Do przyjemniejszych momentów musze zaliczyć wizytę w Mieście Meksyk. Do Mexico D.F. docieram również po raz kolejny, ale na szczęście bez tłumów turystów i pielgrzymów. Trzeba jednak przyznać, iż sporo polskich grup kręciło się przed Sanktuarium Matki Bożej w Guadalupe. Łatwo to było poznać, bo prawie większość uwieczniała swoją obecność pod kolosalnym pomnikiem Jana Pawła II (i znowu mogliśmy się poczuć dumni).


Również przy katedrze można było spotkać ziomków jak z ciekawością oglądają muzea, kupują pamiątki i cieszą się swoim wyjazdem do tego pięknego i największego miasta na świecie.






Inną atrakcją była podróż specjalnym pociągiem pasażerskim do fabryki tekili. Dla wyjaśnienia: w Meksyku działają linie kolejowe do transportu towarowego, natomiast nasz pociąg należy do nielicznych wyjątków i służy do przywożenia i odwożenia turystów. Pomimo chłodnego dnia, już na stacji kolejowej rozgrzewano nas śpiewem, tańcem i muzyką Mariaczi. Piękne Meksykanki tańczyły w strojach regionalnych i… zapraszały do pociągu, a tam zaraz po przywitaniu pasażerowie dostali “strzemiennego” z tekili. Potem serwowano na przemian to odrobinę historii, to tekili; to śpiew, to tekila i… tak w kółko aż do mety. Na szczęście była też możliwość napicia się wody lub soku… :) Po zwiedzeniu całej fabryki i obserwowaniu niektórych etapów ręcznej obróbki towaru do produkcji napoju Azteków, nastąpił przepyszny obiad składający się z wielu potraw charakterystycznych w Meksysku i Jalisco. Królowały takos, encziladas, fricholes (właśnie się zastanawiam czy fasolkę napisać z “ch” czy “h”) itd. itp., a to wszystko opojone było tekilą… bez limitów. Skutek tej hojności był taki, iż nasz współbiesiadnik przy stole koniecznie chciał z nami tańczyć i podarować nam miniaturkę agawy. Na to drugie zgodziłem się bez większych oporów, lecz co do tańca… poradził sobie świetnie na parkiecie w towarzystwie pewnej pani… i gorąco mu kibicowaliśmy. Syn tego pana razem ze swoją dziewczyną trochę się speszył, ale i on pobiegł na parkiet, nie zważając na wygibasy swego ojca. Wśród obserwująych tańczące pary wzbudziło zainteresowanie i zdziwienie okraszone skrywanym uśmiechem zjawisko pt. ONA + ONA. Obydwie panie zaszły wysoko w punktacji, lecz w kulturze “maczo” nie wygrały konkursu. Po tej gastronomicznej przygodzie całe towarzystwo ponownie zostało przewiezione do pociągu, gdzie nadal (dla chętnych) rozlewano tekilę… margaritę i inne trunki na bazie agawy.


Następna wizyta w Meksyku, przewidziana na miesiące wiosenno-letnie, już teraz zapowiadała się świetnie.