Wyjazd do Chorwacji. Niestety trafił mi ten wyjazd nie tylko tuż przed wyprawą do Meksyku, ale przede wszystkim w czasie „ośnieżonym”. Kilka zimowych dni w Rzymie okazało się brzemiennym w skutki (zamknięte drogi, szkoły, zakłady pracy oraz kłopot z poruszaniem się po mieście). W takiej scenerii na szczęście działało metro, a kto miał zimowe opony lub łańcuchy, ten mógł się po mieście poruszać w miarę swobodnie. Pomimo lekkiego strachu czy dotrę na lotnisko, udało mi się wylecieć w stronę Splitu.
Okazało się bowiem, że lot do Zagrzebia odbywa się z tzw. lądowaniem technicznym. Była więc wysiadka z samolotu, przejście przez lotnisko, kontrola dokumentów i… dalej z powrotem wsiadało się do tej samej maszyny, na to samo miejsce.
Taki spacerek… lecz przy wietrze i niskiej temperaturze, nie za bardzo się chciało w ogóle z tego samolotu wychodzić. W każdym bądź razie, po około 50 minutach lądowałem w Zagrzebiu zasypanym śniegiem i witającym mnie 10 stopniowym mrozem. Po wylądowaniu tradycyjnie zatrzymałem się sprawdzić, gdzie mogę odebrać bagaż. Zauważył to czekający na mnie przyjaciel i po przywitaniu każe mi iść za sobą… a moja walizka?! Włączyły się moje alarmy. Niepotrzebnie. Okazało się bowiem, że lot międzynarodowy...potem krajowy, jednak walizka leciała cały czas lotem międzynarodowym… na najwyższym poziomie, a ja wychodząc z lotniska krajowego, musiałem zrobić mały spacer w stronę portu międzynarodowego, by odebrać swoją walizkę.
Wizyta w Zagrzebiu była krótka, więc nie będę się specjalnie rozpisywać. Wspomnę jedynie o kilku fajnych rzeczach, które zwróciły moją ciekawość. Jedna z tych ciekawostek to wieczorna Msza św. w jednej z parafii. Okazało się, że uczestniczyło w niej więcej mężczyzn niż kobiet. Zazwyczaj jest odwrotnie. Po prostu niespodzianka. Inną sprawą była sprawnie przeżywana liturgia. Jej normalność nie ujmowała w niczym tajemnicy, którą się sprawowało, a co więcej widać było, że to wszystko co się działo było przygotowane. To nie był żaden „franciszkański spontan”. Może też łatwiej teraz zrozumieć dlaczego (pomimo wielkiego mrozu), kościół był pełen wiernych. Warto czasem się przejść do innego kościoła i stanąć z tyłu…
I jeszcze jedna mała obserwacja. Otóż uśmiałem się jak zobaczyłem ten olbrzymi plakat z czołowym piłkarzem w samych gaciach, przy minus 10, w samym centrum Zagrzebia. Po prostu miałem ubaw po pachy! Dlaczego? Nie chodzi tu bynajmniej o piłkarza. Raczej o inne dwie rzeczy: po pierwsze efekt globalizacji konsumpcyjnej sprawił, iż obojętnie gdzie się nie ruszę, to spotykam te same reklamy, te same produkty, te same twarze. Oczywiście te same sieci i sklepy. Coraz rzadziej można znaleźć lokalne produkty, typowe dla danego miejsce i niepodrobione przez Chińczyków. Stąd plakat z Beckhamem tylko potwierdza tę prawdę; po drugie to spostrzeżenie natury językowej. Otóż chorwackie "gaće" to nasze gacie! I chociaż używamy często pięknych eufemizmów typu: bielizna męska dolna, bokserki, spodenki retro, slipy itd. to gacie są nadal gaciami. I chociaż nie wiem jak elegancka i wysportowana figura bedzie je reklamować, to pozostają nadal w sferze egzystencjalnej potrzeby, o której chyba nie ma co tak trąbić. Stąd ta fotka.
W powrotnej drodze czekała mnie jednak jeszcze jedna niezwykła sytuacja. Otóż stewardessy zaczęły serwować napoje. Wyjątkowo siedziałem przy oknie, a po przeciwnej stronie jakaś para (mniej więcej około trzydziestki oboje). Wcześniej widziałem jak pan odmawiał różaniec. Teraz jednak zauważyłem, że ma w ręku książeczkę z nabożeństwem drogi krzyżowej. On prowadzi, ona czyta niektóre fragmenty. Poczułem się zbudowany tym przykładem. Można bowiem było kimać albo oglądać kiepską gazetę samolotową… a tu proszę: różaniec, droga krzyżowa w powietrzu… dopiero jednak po chwili zorientowałem się, że było tam coś jeszcze… a mianowicie szklaneczka wódki z sokiem pomarańczowym. Na taki pomysł to nawet franciszkanie nie wpadli… między jedną stacją a drugą łyk drinka… to jest dopiero przyjemność czerpana z modlitwy… Któryś za nas cierpiał rany… na zdrowie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz