Podróż do Tajlandii w 2010 roku już na etapie planowania była bardzo ekscytująca i egzotyczna. Celem była wizyta w Bangkoku i Lamsai. Pojawiła się jednak pewna wątpliwość o bezpieczeństwo, gdyż przed samym wylotem rozpoczęły się zamieszki lokalne właśnie w centrum Bangkoku, podczas których spalono i zniszczono niektóre sklepy na głównej, komercyjnej ulicy miasta. Nota bene, ta właśnie ulica stała się miejscem barykady dla protestujących i znajduje się jakieś 300 metrów od naszego mieszkania.
W każdym bądź razie nikt nie oponował, byśmy przyjechali i uznaliśmy to za znak do podjęcia podróży. Aczkolwiek gdyby wierzyć w to, co się oglądało w wiadomościach telewizyjnych – nasza wyprawa jawiła się pod znakiem zapytania. Na szczęście protesty odbywały się tylko w godzinach wieczornych (ze względu na wysoką temperaturę i olbrzymią wilgoć). A samo lotnisko było super chronione przez wojsko i nie było szans, by ktokolwiek przypadkowy znalazł się w jego pobliżu. Potem okazało się, że również inne azjatyckie lotniska mają ten zwyczaj niewpuszczania osób przypadkowych na swoje dworce lotnicze. Masz bilet wjedziesz, nie masz biletu…nie masz czego tu szukać, bo możesz znaleźć guza.
Warto wspomnieć, iż sama podróż przenosi cię już w samolocie w inny świat (jak śpiewa Antonina Krzysztoń… ”Jest inny świat, po prostu on tam jest”). Samolot olbrzymi (ten z „pięterkiem”) i w dodatku z kamerami włączonymi podczas całego lotu. Świetnie można było obserwować niebo, a zwłaszcza zniżanie się samolotu przed lądowaniem i cały, krok po kroku, proces lądowania. Robiło to olbrzymie wrażenie, uwzględniając fakt, że lądowanie odbywało się jeszcze w ciemnościach. Obsługa w trakcie lotu przebierała się co najmniej 3 razy, świeże storczyki wpięte we włosy oraz w małych flakonikach w łazienkach pokładowych. Ponadto mydło, krem do rąk oraz woda toaletowa o zapachu orchidei.
Jak się potem okazało, to znak rozpoznawczy nie tylko Tajlandii, lecz również linii lotniczych, którymi lecieliśmy. Uprzejmość i uśmiech od pierwszego kontaktu. Robi naprawdę wrażenie. Nie dziwiłem się już później dlaczego tak często i chętnie ludzie Zachodu podróżują w tę stronę świata.
Ciekawostka związana z Tajlandią: otóż to jeden z nielicznych krajów tamtej części Azji, który nie został skolonizowany. Do dziś przetrwała monarchia na czele ze staruszkiem królem (przy czym absolutnie niegrzeczne i niedozwolone jest pytanie o jego następcę).
No i jeszcze jeden fakt…po wyjściu do głównego holu… nie było widać żadnej znajomej „gemby”, ani nikogo innego choćby ze skromną karteczką z moim imieniem czy mojego szefa… Czekaliśmy chyba z godzinę… obserwując pilnie każdego faceta, który mógłby się okazać „naszym człowiekiem”. Więc pomimo zmęczenia podróżą, nasza czujność była podszyta odrobiną adrenaliny… bo jak nikt nie przyjdzie to co?!
Lamsai - to miejsce położone jakąś godzinkę drogi od Bangkoku. Droga do Lamsai jest taka sobie, prawie polna i widać na niej mnóstwo bezpańskich psów. W tym regionie nie są one zjadane, więc całe hordy biegają gdzie popadnie. Robi to jednak na mnie dziwne wrażenie i wzbudza lekki strach. Jesteś w samochodzie i nagle znajdujesz się otoczony stadem zaniedbanych psów. Brr…! A z drugiej strony Lamsai posiada też piękny azjatycki ogród z różnymi drzewami, na których pasożytniczo rosną i kwitną orchidee. Cudnie to wygląda.
Służba w Lamsai związana jest z opieką nad chorymi terminalnie, zwłaszcza chorymi na AIDS. Nasza obecność w Tajlandii liczy się już od ponad dwudziestu lat i od samego początku była organicznie związana z tym domem i opieką nad chorymi.
Jest tam także dom rekolekcyjny. Pomimo upływu czasu nadal nie mamy lokalnych powołań, które byłyby w stanie utrzymać się do ślubów wieczystych. Nadal pracują tu w większości obcokrajowcy, wśród nich jest też jeden Polak. Mamy trochę nowych powołań wśród Tajów, miejmy nadzieję, że będą bardziej wytrwałe niż te poprzednie. Może zniechęca ich fakt, że jesteśmy ubodzy? Kto wie? Zasadniczo przyjęło się potocznie, iż chrześcijanin, katolik to ktoś bogaty. A Bracia Mniejsi… na bogatych nie wyglądają. Co więcej, jak zobaczyłem w jednej z dzielnic Bangkoku dom dla braci studentów, to się przeraziłem. Dom mały, ciasny stał obok ubojni świń, a po drugiej stronie stała fabryka pasz z całym kurzem w powietrzu i smrodem chemikaliów i zabijanych wieprzy. Obydwie „instytucje” należały do Chińczyków, którzy się już do tego śmierdzącego powietrza przyzwyczaili.
Bangkok to olbrzymie miasto położone zasadniczo na wodzie (bagnach), i często zalewane wodą deszczową. Efekt uboczny to mnóstwo komarów, a zamiast ulic mamy do czynienia z kanałami. I w praktyce, nazwa ulicy, to najczęściej nazwa kanału nadal istniejącego lub kanału, który został zabudowany, zmodyfikowany. Robią na mnie wrażenie taksówki pomalowane na różowo! Widać je z daleka…ale aż się płakać chce jak widać świetne i nowoczesne Toyoty pomalowane na landrynkowy odcień różu.
Dwie małe obserwacje gastronomiczne: otóż ryż zazwyczaj podawany jest nie na sypko, lecz raczej bardziej sklejony. Zwłaszcza w deserach z owocem mango i przyozdobionych oczywiście kwiatem orchidei.
I jeszcze jedna szokująca sprawa.Zatrzymaliśmy się w lokalnym sanktuarium. Przy prezentacji sanktuarium zaoferowano nam kawę. I dziewczyna dosłownie na kolanach nam ją podawała! Taki styl, taka gościnność. Trzeba powiedzieć, że w Europie mamy całkiem inne standardy. Kawa była na szczęście wyśmienita, a my nie musieliśmy już nigdzie więcej być w taki sposób obsługiwani. I potwierdza się też fakt, iż o cokolwiek poprosisz, to dostaniesz. Ta życzliwość może oakzać się jednak czasami nie tylko niewygdona, ale też i w pewnych kontesach niebezpieczna. I jedna mała uwaga motoryzacyjna: podjeżdżamy na stację, żeby zatankować naszą brykę. Kierowca nie wyłącza silnika. Od razu reagujemy i protestujemy.
Odpowiedzią jest pobłażliwy uśmiech: ach wy Europejczycy! No bo rzeczywiście kiedy podjeżdżasz do tankowania, do dla bezpieczeństwa należy wyłączyć silnik. A tu niespodzianka… dla dobra silnika nie należy go podczas tankowania wyłączać. Zostaliśmy bez argumentów, no bo skoro WSZYSCY w Tajlandii tak robią, to chyba muszą mieć rację. Cha cha cha!
Jak pech to pech… wożę za sobą zawsze aparat fotograficzny (prezent od mojego brata), kompaktowy Panasonic, który robi świetne zdjęcia. I kiedy przyszło nam pogadać z jednym z mnichów buddyjskich przy jednej z większych świątyń, to okazało się, że mi padły baterie.
No cóż, trzeba będzie zapamiętać wszystko w sercu i w pamięci. Fotek tym razem już nie było.
Ciekawostką była wizyta w „piekle” według wizji buddystów. Interesujące obrazki. Wyszedłem na zewnątrz z uczuciem ulgi, mimo wszystko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz