wtorek, 31 grudnia 2013

Ostatni dzień roku

Ostatni dzień roku czyli popularny Sylwester to dobra okazja, by się ze sobą rozliczyć, a kto ma taką potrzebę i możliwości także z innymi. Nie chodzi mi bynajmniej o rozrachunki, raczej o zweryfikowanie wzajemnych relacji (tym bardziej, że coraz częściej zaczynają dominować te wirtualne, zaś te w realu stają się coraz cenniejsze).



W okolicy tej daty przełomu roku zazwyczaj robię sobie podsumowanie nie tylko moich porażek, ale przede wszystkim zwycięstw. Różnie to bywa z ich proporcjami, lecz dla mnie ważne jest, by takiego ewangelicznego rozliczenia dokonać; by moja droga była na nowo ustawiona zgodnie z kompasem życia i by nie zapomnieć, że nie jestem sam w tej wędrówce. I...to działa. Oczywiście nie robię tego w samego sylwestra, ani bynajmniej nazajutrz. Hałas petard i innych głośnych elementów tego dnia raczej mi nie pomaga. Zasadniczo więc przy dobrej muzyce i pięknej świecy jestem w stanie zabrać się za moje podsumowanie roku. Z tym wiąże się też planowanie i programowanie następnego. Jeśli tego jeszcze nie robiłeś, to polecam. W moim wypadku to działa bardzo pozytywnie.


I believe I can fly...
Wśród wielu możliwości przyglądam się tym razem mojej statystyce lotniczej jako "częstego" oblatywacza kuli ziemskiej. I tak okazuje się, iż od 1 stycznia 2012r. do 31 grudnia 2013r. - przeleciałem 83 144 km (w tym najkrótszy lot z Katowic do Warszawy 254 km, a najdłuższy z Frankfurtu do Meksyku 9 574 km). W całości odbyłem 47 lotów, które trwały kompleksowo 134 godziny czyli 5 dni, 15 godzin i 56 minut). Piętnaście razy wylądowałem w Rzymie, dziewięć we Frankfurcie, pięć w Monachium, cztery w Warszawie, trzy w Katowicach, po dwa razy w Krakowie i Zagrzebiu, Splicie oraz pojedynczo w Dubrowniku, Madrycie, Barcelonie, Santiago de Compostela, Lizbonie, Kairze, Hurghadzie, Denver, Houston i Guadalajarze. Acha jeszcze była Malta. Całkiem się tego sporo nazbierało. 

W tym rozliczeniu nie ma lotów spoza grupy Star Alliance. Najwięcej przesiedziałem w samolocie Airbus A 321 (11 razy), potem w Embarer 195 (8), A 319-100 (5) i w Boeningu 747-400 (4) itd. Tylko raz w A340-600 i Boeningu 747-400. Zawsze w klasie ekonomicznej. Niestety następna statystka nie jest już tak ciekawa, aczkolwiek latanie "łizerem" czy "rajanem" to przecież samo pasmo niekończących się przygód, prawda?!

niedziela, 29 grudnia 2013

Dwa wilki w sercu

Jak się czuje Twoje serce? Tak się wita jedno z plemion w Ameryce Łacińskiej. Zamiast "Dzień dobry" i zamiast "Jak się dziś masz?". Niby dziwnie brzmi, ale jak się zastanowić, to jednak taka forma powitania dociera do sedna czyli do serca. Można bowiem załatwić sprawę zdawkowo (np. jak w języku francuskim, polskim i wielu innych i odpowiedzieć podobnie: "jak leci?" i "w porzo"). Można jednak wejść w głębszą relację i dotrzeć do ludzkiego serca.

Serce jednak to skomplikowana rzeczywistość. Zostawię na boku wymiar fizjologiczny, medyczny i uczuciowy. Pragnę podzielić się zasłyszaną legendą, która jest dosyć popularna w Ameryce Południowej. Otóż pewnego razu stary Indianin bierze na kolana swojego wnuczka i próbuje mu wytłumaczyć jak w życiu wybierać dobro i odrzucać zło. Żeby tego trudnego zadania dokonać posługuje się przykładem. Opowiada małemu chłopcu o dwóch wilkach w sercu człowieka.

Ludzkie serce człowieka zamieszkują dwa wilki i nieustannie ze sobą walczą. Jeden z nich jest zły i reprezentuje gniew, pychę, zazdrość, smutek, skąpstwo, arogancję, uprzedzenie, fałsz, lenistwo, dumę, kłamstwo i wszelki egozim. Natomiast drugi wilk jest dobry i uosabia radość, pokój, nadzieję, delikatność, pokorę, dobroć, empatię, dobroduszność, chęć pomocy, prawdę, współczucie i wiarę. Wtedy chłopczyk zadaje pytanie: "A który z tych wilków wygra walkę?". Dziadek odpowiada: "Walkę wygra ten wilk, któremu dasz jeść".

Czy jestem świadomy nieustannej walki dobra i zła w moim sercu? Którego wilka ja karmię? Jak się dziś czuje moje/Twoje serce?

sobota, 21 grudnia 2013

Gadający pingwin

Terminal to miejsce bardzo ruchliwe. Żyje jednak swoim rytmem dosyć krótko (nie licząc wyjątkowych sytuacji jak to zobrazował film o tym samym tytule z Tomem Hanksem w roli głównej). Przy kolejnej podróży (i to zdecydowanie krótkiej) miałem okazję obserwować spotkanie z gadającym pingwinem. Co z tego wynikło?
Gadający pingwin zaczepiał przechodzących podróżnych w różnych językach i jeśli tylko ktoś odpowiedział, okazało się, że jest bardzo dobrym słuchaczem i wesołym partnerem do rozmowy. Najpierw na tapetę poszły dzieci. Na początku nie potrafiły od razu zidentyfikować skąd głos dochodzi. Co się dzieje? Ale jak zobaczyły, że smaruje za nimi pingwin i gada, to zatrzymywały się wyjątkowo zdumione. A gadający pingwin znał różne języki i chętnie pytał o marzenia dotyczące świątecznych prezentów oraz o cel podróży. Przezabawne było widzieć jak starsza pani (najprawdopodobniej z Portugalli) wzięła się za rozmowę z pingwinem i tłumaczyła mu (dosyć głośno), gdzie i do kogo się wybiera. Cóż, pingwin trochę się musiał nagimnastykować, gdyż lepiej znał hiszpański niż portugalski. Pani jednak nie odpuszczała i wyglądała na zadowoloną z siebie, że udało jej sie pogadać z robotem w postaci pingwina. Dodatkowo, można było zauważyć zdecydowane otwarcie na tego rodzaju niespodziankę. Terminal sam w sobie raczej należy do bezpiecznych miejsc, więc to ułatwiało wejście w relację nawet z pingwinem! Wydaje mi się, że ryzyko bycia zrobionym w balona (jak to czasem widać na filmach typu "ukryta kamera") było minimalne, stąd taka pozytywna odpowiedź na zaczepkę. No i jeszcze gratyfikacja. Pingwin rozdawał kartki z życzeniami i zniżkami do sklepów lotniskowcyh. 

A ja miałem niezły ubaw, poniewaź między regałami siedział sobie młody facet ze słuchawkami i mikrofonem i zdalnie kierował robotem - pingwinem. Jemu za to pewnie dobrze zapłacili, ale najważniejsze było to, że pasażerowie nieźle się bawili. Efekt tego zdarzenia: uśmiech na ustach prawie każdego, kto zobaczył pingwina. I tym sposobem, pomimo pospiesznego szukania bramki, informacji, tablicy lotów itd., nagle terminal stał się człowiekowi przyjaźniejszy, a człowiek człowiekowi uśmiech dał:)

piątek, 13 grudnia 2013

Jezus w Neapolu

Już sam nie wiem jak to powinienem zapisać: Jezus w Neapolu a może Dżesu w Neapolu czy w wersji włoskiej Gesù a Napoli. W każdym bądź razie miałem możliwość zajrzeć do Neapolu na jeden dzień, tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Punkt centralny to właśnie Dzieciątko Jezus potrzebne do stajenki świątecznej. Wybór był spory począwszy od chińskiego badziewia, przez lokalną brzydotę aż po dzieła sztuki czy to z porcelany czy to ze szlachetnych drewien. Można też było nabyć wszelkiego rodzaju inne elementy tradycyjnie potrzebne do zbudowania żłóbka bożonarodzeniowego. Zasadniczo, w zależności od przestrzeni, którą dysponujesz, można dostać prawie wszystko. Całość tego przedświątecznego rynku ozdobiona jest nie tylko życzliwością sprzedawców i ich głośnym nawoływaniem do zakupu, lecz także kolorowymi światełkami, pachnącym pieczywem i zapachem świeżo zaparzonego espresso. Mamy zatem większość elementów potrzebnych do emocjonalnego robienia zakupów. Przy okazji poznałem historię budowy żłóbka neapolitańskiego i jego cechy charakterystyczne (poniżej jeden z przykładów z muzeum przy kościele św. Klary).


Co więcej, Jezus urodził się w Neapolu (sic!)


Mnie natomiast chyba bardziej zaintrygowało nadużywanie (według mojego skromnego zdania) imienia Jezus/Gesù czyli Dżesu. Począwszy od pięknego placu w centrum miasta, poprzez kawiarnię, nazwę kawy itp. Wiadomo, że Neapolitańczycy należą nie tylko do pobożnych, ale i zabobonnych ludzi. Tym bardziej, że obok cudownych kościołów, wspaniałej sztuki sakralnej, muzyki mamy do czynienia z olbrzymią dawką wróżb i zabobonów (np. prawie wszędzie można dostać z łatwością czerwoną paprykę odpierającą "złe oko").


Plusem jest też otwartość i uprzejmość (przynajmniej na poziomie relacji klient-przedawca). Nie można narzekać i w barze nie trzeba się prosić o wodę do kawy. Dostaniesz ją od razu. I to mi się podoba. Ponieważ do odjazdu autobusu miałem sporo czasu, więc po całodziennym słonecznym spacerze, w chłodnawy grudniowy wieczór filiżanka gorącej czekolady była idealnym zakończeniem pobytu w Neapolu. Smakowała tym bardziej, iż obsługa była wyjątkowo sympatyczna i chętnie gawędziła z klientami. Bawiliśmy się zatem w zgadywankę skąd kto pochodzi. Było uroczo i bez narzucania się.


Dzieciątka żadnego nie kupiłem, by jednak w dobie kryzysu wspomóc gospodarkę lokalną, poza zostawionymi tam wcześniej pieniędzmi, postanowiłem wesprzeć lokalnych producentów wina czerwonego i białego. Nie żałowałem tego zakupu, o czym mogli się przekonać moi znajomi w Rzymie.

środa, 30 października 2013

Żubr

Żubr piękny jest!


Tym razem bez zbędnych słów, z dedykacją dla mojego fana:) W ostatnich latach żubr się kojarzy z piwem o tej samej nazwie. Chyba jeszcze większą popularnością cieszą się trafione hasła reklamy. Wystarczy zobaczyć na You Tube jak wysoka jest ich oglądalność. Żubr polski (Bison bonasus), prawie jak z reklamy piwa, ale prawdziwy. Został przeze mnie sfotografowany na Mazurach jakieś dwadzieścia parę lat temu... Oto i on... "pacz".

niedziela, 15 września 2013

Sajgon czyli moplikiem po Ho Chi Minh City

Sajgon to stolica Wietnamu. Komuniści zmienili nazwę na Ho Chi Minh City czyli zrobili dokładnie tak, jak w Polsce Katowice nazwano Stalinogrodem. My już mamy z powrotem nazwę pierwotną, Wietnamczycy jeszcze trochę poczekają. Z drugiej strony w potocznym języku "sajgon" to bałagan, zamieszanie. I coś w tym jest. Aktualna stolica Wietnamu, ze względu na liczbę mieszkańców i drogi zapchane motorynkami może być synonimem "sajgonu". Zobaczmy z bliska co się tam dzieje. A środkiem transportu będzie oczywiście motorynka czyli moplik.

Jak zwykle w krajach zarządzanych przez komunistów mamy małe kłopoty z uzyskaniem wizy. W praktyce okazało się, że my to już przecież skądś znamy. Po zrozumieniu metody działania konsulatu, po kilku dniach wizy były już wbite w nasze paszporty. Podróż okazała się wielką przyjemnością. Jak już wspominałem na długich trasach, zwłaszcza azjatyckich, poziom obsługi i jakości jest wyjątkowo zadowoalający. Uderza nas wysoka temperatura powietrza i jeszcze większa wilgotność. Pierwszy szok to ilość motorynek (które będę nazywał przyjaźnie moplikami) poruszająych się niczym stada zwierząt po całej szerokości jezdni. To nieliczne samochody muszą uważać na mopliki, bo tu jednak zwycięża większość. 


Nie będę się rozpisywał na temat zabytków (a trochę tego tu jest, nota bene nawet Francuzi zostwili tutaj po sobie sporo pamiątek). Niestety wiele zdjęć zostało mi ukradzionych, więc nie mam możliwości ich odtworzyć. Nie mniej jednak to, co widziałem na drodze przerastało moje wyobrażenie. Dodatkowo sa trzy szkoły transportu ludzi i rzeczy: 1. Wozimy na przewidzianych do tego miejscach; 2. Transportujemy przed sobą na specjanyej platformie; 3. Ciągniemy za sobą wózek lub przyczepkę. Co bardzie pomysłowi wybrali rozwiązanie wertyklane (np. w przypadku przewozu lodówki lub telewizora). Ludzie na moplikach wożą siebie, np. na zwykłym motorku niejednokrotnie widać całą familę łącznie z najmłodszymi potomkami rodziny, którzy nie marnują czasu i w czasie podróży chętnie coś zajadają. 


Wożą też przeróżne towary, począwszy od warzyw, ubrań, skrzyń, pojemników itd. a skończywszy na częściach samochodowych. Największe wrażenie zrobił na mnie moplik załadowany rurami wydechowymi zza których ledwo można było wyodrębnić kierującego. Inna sympatyczna sytuacja to transport piwa (niestety nie było to piwo lokalne, lecz słynny Heineken).Nie wierzyłem własnym oczom, że można aż tyle piwka przewieźć na mopliku, obawiam się, że nawet Fiata Pandy nie byłbym w stanie tak załadować.Powiem szczerze, że nie byłem w stanie odwrócić mojej uwagi od tych jeżdżących po całym mieście moplików. W końcu też przyszła i kolej na mnie, aby przejechać się po mieście na mopliku. 


Niestety nie odważyłem się sam prowadzić.Załadowałem się jako pasażer i ruszyliśmy na przejażdżkę. Nie było to tak szybko jak w Rzymie, ale wyjątkowo sympatycznie. Wiatr dodawał nam poczucia świeżości w wilgotnym powietrzu i mogliśmy dotrzeć do różnych punktów miasta bez najmniejszego problemu. Czasami ciężko było znaleźć parking, ale udawało nam się całkiem sprawnie zostawić gdzieś w bezpiecznym miejscu naszego "rumaka". Z powodu olbrzymiej ilości moplików (i oczywiście innych czynników) powietrze jest bardzo zanieczyszczone i większość ludzi nosi na twarzy specjalne maseczki, by nie wdychać niebezpiecznych substancji z powietrza. Tym bardziej, że mało kto ma na swojej głowie kask. Maseczki można kupić wszędzie i wyglądają jakby były uszyte z kocyka typu "patchwork", czyli praktycznie uszyte są ze skrawków materiału. Śmiesznie to wygląda, kiedy widzisz młodych ludzi ubranych w świetnie podrobione znanych marek ciuchy (Lacoste, Tommy Hilifiger etc.) z kolorową maseczką na twarzy, która zasłania usta aż pod same oczy. 


Osobną atrakcją są targi i punkty sprzedaży ziół, herbat, kawy itd. W takich miejscach można kupić fantastyczną zieloną herbatę czy też moją ulubioną herbatkę z karczochów . Ta ostatnia to po prostu szlagier. Otóż torebka ekspresowa zawiera 100% karczocha w postaci liści i korzenia. Nasze polskie herbatki na wątrobę zawierają dosłownie śladowe ilości karczocha, który jest numerem 1. w zapobieganiu chorobom wątroby. Herabata ta zaparzona na świeżo z odrobiną limonki lub cytryny to wyjątkowo smaczny napar. Uwaga! Nie robię tu ani reklamy ani nie polecam, bo smak jest specyficzny i smakuje idealnie bez cukru. Jednak większość moich znajomych nie podziela moich zachwytów. Osobne miejsce zajmują egoztyczne owoce. Są świetne i w wyglądzie i w smaku. Wielu z nas ich po prostu nie zna (miałem problem nie tylko z ich identyfikacją, ale również znalezieniem odpowiednich nazw w języku polskim). Na szczęście po powrocie z Wietnamu sprawdziłem je a atlasie obrazkowym. Skoro już o jedzeniu mowa to mam w pamięci dwa wydarzenia. Pewnego popołudnia robię zdjęcia na naszym podwórku, gdzie biegał ładny piesek. Podchodzi do mnie gość i mówi: zrób mu zdjęcie teraz, bo za kilka miesięcy zjemy go z okazji nowego roku. Zostałem bez słowa. Natomiast kilka dni później moi znajomi Koreańczycy zniknęli wieczorem z domu i nie było ich na kolacji. Okazało się, że dania z pieska były nie tylko smaczne, ale też i tanie.


Targi po prostu żyją swoim rytmem i ukazują całe bogactwo, które jednak w tych warunkach nie są dostępne dla wszystkich. Ceny dla przeciętnych Wietnamczyków są wysokie. Do Sajgonu ściąga wielu ludzi z wiosek, nie mają pracy, mieszkania. Ratują się jak mogą. Koczują więc raczej na obrzeżach miasta. Centrum zarezerwowane jest dla bogatszych i ważniejszych (żeby nie powiedzieć partyjniaków). Zresztą na jednej z głównych ulic znajdują się najlepsze sklepy świata mody, których nie powstydziłby się ani Paryż ani Berlin. Kogo stać na zakupy w takich sklepach? Otóż przylatują tam specjalnie z Arabii Saudyjskiej, z Hong Kongu, z Filipin. Im się opłaca, my możemy spokojnie iść dalej. To nie ta półka.

Najpięknieszym jednak doświadczeniem były odwiedziny u normalnej rodziny wietnamskiej. Wyjątkowa gościnność, wyśmienite jedzenie i przyjacielska atmosfera. To spotkanie zapadło mi w serce i za każdym razem z radością i nutką nostalgii je wspominam.


poniedziałek, 2 września 2013

Juesej - Denver i okolice

Denver i okolice miałem okazję poznać kilka razy. Piękne tereny, dzika przyroda, zwierzęta żyjące na wolności (nam raczej znane z ogrodów zoologicznych), ale też i dobre muzea ze sztuką współczesną to wizytówka tego Stanu. Nie można zapomnieć o szaleńcu, który zabił wielu ludzi ani o żywiole ognia, który doświadczył mieszkańców tego regionu. Lądowanie na lotnisku w pobliżu Denver kojarzy mi się z lądowaniem na księżycu. Lotnisko olbrzymie, przestrzeń dookoła niego prawie nieskażona architekturą, zaś w oddali, horyzont wyznaczają majestatyczne Góry Skaliste.


Właśnie Góry Skaliste to było pierwsze miejsce, które poznałem. Cudne skały, kolorowe (nie bez kozery nazwa Stanu to Colorado czyli kolorowo). Najpierw zamieszkaliśmy w St. Malo Center - domu rekolekcyjnym, daleko od cywilizacji (na szczęście blisko drogi, aczkolwiek bez zasięgu telefonii komórkowej; note bene nawet ci z telefonami satelitarnymi mieli problemy z połączeniem). Dom ten położony jest w Rocky Mountain National Park. Wokół znajdują się piękne lasy, wzgórza zielone, a wyżej przepiękne skalne ściany. Idąc dróżką natykam się na ścieżkę Jana Pawła II. Przypadek? 


Nie, on tu już był! Specjalne tablice przypominają to tym wydarzeniu, kiedy Papież przebywając na Światowych Dniach Młodzieży odwiedził także to miejsce i korzystał ze spaceru po lesie. Las zresztą bogaty nie tylko we florę, ale też i faunę. Bo nie ukrywam, że kiedy zobaczyłem kilka wilków, to mi się tak jakoś gorąco zrobiło (na marginesie: toć ja miastowe dziecko jestem!). Innym zaś razem przy parkingu zobaczyliśmy ze znajomymi niedziedzia. No nie był to miś Yogi z kreskówki, ale prawdziwy niedzwiedź, jakiego możecie zobaczyć przy odrobinie szczęścia (a raczej przy chwili roztargnienia) w okolicach Kalatówek u Sióstr Albertynek w Zakopanem. Niestety niedawno to Centrum zostało poszkodowane przez pożar, ja natomiast miałem okazję poznać Colorado Springs - inne urocze miejsce.


Położone jest malowniczo u podnóża gór i otoczone wieloma lasami, które w 2012r. zostały poważnie zniszczone przez pożary. Miejsce, gdzie nocowaliśmy stało się siedzibą akcji pożarniczje i dzięki temu okazało się bezpieczne i pożar nie miał prawa tam dotrzeć. Dlaczego to było takie istone miejsce? Otóż kilkanaście kilometrów dalej znjaduje się Lotnicza Akademia Wojskowa USA (Air Force Accademy), o której już wspominałem w osobnym tekście. Na szczęście dotarliśmy juz po pożarach i spokojnie mogliśmy się zająć naszą pracą. W takich warunkach (wysoko, ciepło, rześko i bez komarów) wspaniale się tam mieszkało. Dużo przestrzeni, dobre powietrze, żadnego ścisku na ulicach czy nadmiernego hałasu. No po prostu żyć i nie umierać:). 


Samo Denver jest miastem stosunkowo młodym i trudno doszukiwać się starej zabudowy w centrum miasta. Znajdzie się parę kościołów czy hoteli z ubiegłych wieków, ale zachwyca jednak współczesna zabudowa miasta, jak zwykle z rozmachem i fantazją, jednak przyjazna dla człowieka. Wbrew pozorom po Denver można spacerować pieszo z wielką przyjemnością. Na jednej z głównych ulic sklepowych stoją co kilkaset metrów pianina o różnych kolorach, pomalowane w bardzo intrygujące wzory, ornamenty kwiatowe itp.. Często ktoś przy nich siedzi i sobie pogrywa. Zaskakująco proste i sypmatyczne. 


A wiadomo, muzyka łagodzi obyczaje. Na plus wypadł test barów i restauracji (polecam steki i opiekaną cebulę tzw. "onion rings"). Podają też w Denver wyśmienite piwo z lokalnych browarów o specyficznych recepturach i smakach. Ujęło mnie jednak najbardziej muzeum sztuki współczesnej: Denver Art Museum. Na dodatek trafiliśmy na dzień gratisowy, więc skończyło się na "co łaska". Muzeum jako budynek prezentuje się bardzo oryginalnie i jak już wspominałem jest wyjątkowo duże. Kilka pięter do zwiedzania...więc trzeba było się na coś zdecydować. 


Z mapką w ręku wybraliśmy co ciekawsze kąski. Mnie przypadły do gustu malowidła z czasów osadnictwa, kowbojów i Indian, którym nadałem moje własne tytuły. Za przykład niech posłuży obraz pt. "W drodze do Emmaus". Inną ciekawostką była sztuka religijna, zwłaszcza malarstwo i rzeźba. Znalazem także kilka wizerunków św. Franciszka z Asyżu. To była miła niespodzianka. Na szczęście w muzeum można było robić fotki. Oczywiście tej szansy nie zmarnowałem. 

Ciekawe kiedy znowu polecę do Denver? Przydałoby się zaczerpnąć świeżego górskiego powietrza... 


niedziela, 1 września 2013

Ischia

Wyspy otaczające Italię zawsze mnie pociągały. Zakochałem się w Sycylii, zauroczyłem Sardynią, Malta mnie rozleniwiła, a ostatnio zachwyciła mnie swoim urokiem Ischia. Każda z tych wysp jest inna, każda ma swoją historię, każda ma swoje mocne i słabe punkty. Wspólnym mianownikiem jest Morze Śródziemne, które jest po prostu piękne.


Bez wchodzenia w wątki historyczne, muszę przyznać, iż wybór na Ischię padł raczej ze względów ekonomicznych. Capri może byłaby i piękniejsza, lecz zdecydowanie droższa. Z Neapolu łatwo się na nią dostać promem lub szybkim statkiem. Po drodze można zahaczyć o Procidę (ale szału nie ma). Pod koniec lipca ma się tam to wszystko, o czym przeciętny Polak marzy na urlopie: czysta ciepła woda, dużo słońca i zieleń. Dodatkowo można odwiedzić specjalne ogrody z woda termalną, gdzie ze skał płynie woda w temperaturze 90 stopni Celcjusza, zaś baseny są tak ustawione, by w każdym z nich była inna temperatura. Można zatem przejść cały cykl od najchłodniejszej (28 stopni) do najcieplejszej wody (40 stopni). Nie powiem, przyjemne doświadczenie. Dodatkowo spokój, cisza, porządek i czystość. No można momentami zapomnieć, iż jest się nadal we Włoszech. 


Osobno trzeba powiedzieć o walorach kulinarnych. Specjalnością wyspy jest królik w sosie pomidorowym. Przepyszny. Dla turystów wymyślono nalewki z rukoli. Zasadniczo mają one pomóc trawić. Na mój gust są trochę za słodkie. Skąd wiem? Bo wieczorami próbowałem każdej marki. Przy straganach i sklepach miłe ekspedientki dają skosztować łyka, by w taki sposób zachęcić do zakupu. Ku mojemu zdziwieniu amaro (=gorzkie) było słodsze od likieru (sic!). Dla klienteli damskiej polecane są nalewki z melonów lub z cytryn. Nie można odmówić poczęstowaniu się ciasteczkami lokalnymi lub też skórkami cytryny lub pomarańczy w cukrze lub czekoladzie. Mniam mniam! Przebojem jednak było dla mnie danie z bakłażanów (tzw. parmigiana) tyle, że poza serem parmezanem zawierała czekoladę marki Perugina. No to był szok gastronomiczny! I to jaki smaczny! natomiast nie polecam lodów o kolorze błękintym. Po prostu sam cukier i barwnik... bee


Opłynąłem całą wyspę dookoła. Jednak najfajniesze były wypady wodną taksówką. Giuseppe zabierał mnie z mini portu i wiózł tam, gdzie chciałem. To dopiero była atrakcja. Podpłynąłem raz pod sam Zamek Aragonów. Piękne, historyczne miejsce pod którym nie jeden film fabularny został nakręcony. Wystarczyło podstawić starodawne statki i kilka grup piratów, a od razu człowiek przenosił się o kilka wieków wstecz. Natura, zieleń oraz kolory morza zadowolą na Ischii chyba najwybrednieszego. Ja byłem zachwycony. Na dodatek nie czuło się presji modnej plaży. Było zwyczajnie, swojsko, z dziećmi pętającymi się pod nogami, zamyślonymi tatusiami i plotkującymi mamusiami i mnóstwem kolorowych leżaków i parasoli.


Jak zwykle najważniesze to wyczaić dobry bar. Niestety mój miał nieszczęśliwą nazwę "Wioletka" (prawie jak w serialu "Ranczo"). Kawa jednak wyśmienita i niegdzie nie trzeba było się upomniać o szklaneczkę wody. Trochę przerażała mnie pazerność sklepikarzy. Ale i to można obejść. Wyspa jest jednak warta zwiedzenia.


sobota, 3 sierpnia 2013

Juesej – Akademia Lotnicza

Nie bardzo wiedziałem jak "ugryźć" Stany Zjednoczone, tzn. USA (a po naszemu Juesej). Postanowiłem więc potraktować podróże do Stanów według pojedynczych tematów czy miejsc, zamiast decydować się na jeden wielki tekst. Tym bardziej, że nie mam żadnych przesłanek, by uznawać się za kogoś, kto zna ten olbrzymi kraj. Zatem na początek Akademia Lotnicza w Kolorado. Motywacja jest prosta: tam nie ma komarów. Jest ciepło, słonecznie, za to oddycha się świeżym górskim powietrzem. W kontekście ostatnich upalnych dni, wspomnienie tej górskiej i rześkiej okolicy staje się czystą przyjemnością. Wystarczy włączyć wentylator i popuścić wodze fantazji.


Ląduję w Denver. Po kilku dniach spędzonych w mieście, jadę do Colorado Springs, gdzie w ubiegłym roku pożary zmiotły hektary lasów. De facto, w pierwotnej wersji miałem zamieszkać w pustelni St. Malo Center, jednak i to miejsce z innych powodów na jesieni również zostało dotknięte pożarem i jest aktualnie w odbudowie. Na szczęście strażacy i wojsko ochroniło od ognia sporą część Colorado Springs i nie wszyscy musieli być ewakuowani. Miejsce to jest jednak szczególnie chronione także ze względu na znajdującą się w pobliżu bazę wojskową, która w czasach zimnej wojny odegrała istotne znaczenie oraz bliskość Akademii Lotniczej, która szkoli pilotów wojskowych i jest dumą armii amerykańskiej. 


AFA – tzn. Air Force Accademy na szczęście nie ma nic wspólnego ze znaną filmową akademią policyjną, ale jej zwiedzanie okazało się niezwykle pożyteczne.

Tutaj każdy może przyjechać i poznać w jaki sposób szkoleni są młodzi ludzie na potrzeby wojsk lotniczych. Nie muszę przypominać, iż parametry psychofizyczne są wyśrubowane. W całości jest około 4000 rekrutów. Robi to wrażenie, kiedy widać młodych mężczyzn i kobiety w mundurach, którzy cały czas poruszają się krokiem marszowym.


Co mnie zaskoczyło? Nie tylko ich liczba. Przede wszystkim sposób szkolenia: połowa zajęć intelektualnych z olbrzymią biblioteką, urządzonymi salami i druga połowa terenu przeznaczona na ćwiczenia fizyczne. Wystarczająca ilość sal gimnastycznych, siłowni, basenów, kortów tenisowych, boisk do różnych sportów, zarówno letnich jak i zimowych (z lodowiskami włącznie). Kilka sal z samymi tylko przyrządami do dżogingu, gdzie ustawiono ich setki zachęca wprost do ruchu. To wszystko na pięknym terenie pod samymi górami.


Szkolenia rekrutów, zwłaszcza te sportowe, przekładają się na konkretne wyniki. To właśnie z tej grupy ludzi wywodzi się całe mnóstwo olimpijczyków, o czym z dumą opowiedziała nam pani oficer, a potem zobaczyliśmy zdjęcia, medale i inne pamiątki zdobywców olimpiad i innych zawodów.

Jak zobaczyłem stołówkę, to mi prawie szczęka opadła. Jak to zostało zorganizowane! Posiłek (na pewno nie w stylu włoskim) trwa 15-17 minut! Jak ktoś się grzebie to dochodzi do 23 minut.


Wszyscy jedzą razem w jednym pomieszczeniu i są obsługiwani, żeby uniknąć zamieszania i mijania się przy stolikach. Jak to na amerykańskim stole, nie może zabraknąć sosów i dressingów do sałat czy różnych dań. Na jednym ze stołów ustawionym w dogodnym miejscu było ich chyba z dziesięć różnych do wyboru. No, rozumie się, żołnierze muszą się dobrze odżywiać.

Inną ciekawostką jest fakt, iż dba się również o kondycję duchową kadetów. I to z jakim rozmachem! Okazuje się, że srebrny budynek z wystającymi jakby skrzydłami to nie żadna hala z samolotami, lecz kościół. 


Kościołem tym, jak również innymi kaplicami i całym duchowym wymiarem życia kadetów kieruje jeden z duchownych. Jest nim franciszkanin, brat mniejszy należący do Prowincji w Nowym Jorku. Jako szef ma się troszczy się o protestantów, katolików, muzułmanów, żydów, buddystów oraz „pogan”. Górny kościół to miejsce przeznaczone dla protestantów, dolny dla katolików. Jest też synagoga, meczet i świątynia buddystów. Jest oficerem i obowiązują go rożnego rodzaju przepisy wojskowe (również te dotyczące kondycji fizycznej). Zresztą było widać na pierwszy rzut oka, że kondycję ma świetną. Cóż, mogę tylko lakonicznie powtórzyć za innymi: w zdrowym ciele, zdrowy duch!

środa, 31 lipca 2013

Po siódme: Nie kradnij! - poradnik

Tak już to jest, że nie wszyscy zachowują to Boże przykazanie i niestety pozwalają sobie na nieuczciwość. Nie chcę nikogo oceniać, lecz jako ofiara kradzieży i próby okradzenia dzielę się moimi przemyśleniami z przestrzeni odległych lat i z ostatniego tygodnia. Nie będzie to jednak żaden esej etyczny, lecz zwykłe odreagowanie na bycie okradzionym czy też wystawionym do wiatru (jak kto woli). Z punktu widzenia psychologii jeden mały krok, by nie pogrążyć się w bezużytecznej agresji. A z innej strony przypomnienie o ważności uczciwości na co dzień i braku respektowania przykazania Bożego.

Miało to miejsce w kościele, wiele lat temu. Dostałem na początku Mszy św. roratniej obrazek z podpisem, a to oznaczało nagrodę. Ależ ja się ucieszyłem! Włożyłem natychmiast obrazek do książeczki (tzw. skarbczyka). Po powrocie z Komunii św. ktoś podmienił mój obrazek i nagrody nie było. Tu zrodziło się rozczarowanie i agresja. Jak ktoś w kościele mógł się czegoś takiego dopuścić?! W mojej głowie jako małego chłopca było to nie do zrozumienia. To wydarzenie pokazało mi jednak, że może się zdarzyć coś poważniejszego. Kilkanaście lat później ktoś mi ukradł pieniądze z kurtki w tym samym kościele. Znowu powróciło poczucie krzywdy.

Podobne rzeczy miały miejsce w szkole i na koloniach. Tym razem to nie ja byłem poszkodowany, lecz zawsze mi było smutno, bo wiedziałem jak się czuje ofiara nieuczciwości.

Innego pokroju są natomiast oszuści i naciągacze, ponieważ tak ściemniają, że się niedobrze robi na samą myśl, tak więc ten wątek pomijam tym razem. Z nimi historia jest prosta: dwa razy wpadniesz, dwa razy uda ci się nie wpaść w pułapkę. Historie prawie te same co zawsze: (brakuje mi pieniędzy na bilet; właśnie mnie okradli; zepsuł nam się samochód, pożyczcie nam trochę pieniędzy; załatwię wam taniej coś np. mięso itd.). O nich może innym razem, bo grają przede wszystkim na ludzkiej naiwności i dobroci.

Pewnego razu miałem też przygodę w Meksyku, gdzie w biały dzień napadnięto nas z bronią w ręku. Brzmi niebezpiecznie i tak też w rzeczywistości było. Wracaliśmy z zatoki, gdzie oglądaliśmy morskie żółwie. Był słoneczny dzień, a tu nagle na drodze leżało w poprzek olbrzymie drzewo. Cała akcja trwała może 45 sekund. Kierowca zatrzymał się i rzucił szybko komendę: chować pieniądze. Okazało się, że za naszymi plecami stało trzech gówniarzy uzbrojonych w karabiny i pistolet w czapkach kominiarkach (no takich właśnie jakich używa nasza brygada antyterrorystyczna lub jaką widzieliście w „Kilerze”). Oni do nas: „Położyć kasę na ziemi za samochodem. Szybko!”. Drżącymi rękami posłusznie i bardzo sprawnie wykonaliśmy rozkaz. Dopiero wtedy pozwolili nam odsunąć drzewo z drogi i odjechać. Jako turysta (w dodatku z miłym określeniem „gringo”) nie miałem szans nic ukryć poza kilkoma banknotami w torbie z aparatem fotograficznym. Dziękowałem Bogu, że nie zabrali mi aparatu fotograficznego (nie należał do mnie) i że nie strzelili nam w opony. Wierzę, że św. Antoni nad nami czuwał, więc widząc, że zostało nam trochę pieniędzy, zaraz po zatankowaniu zaprosiłem wszystkich na plażę na skromny obiad. Przykro mi było, ponieważ młodzież, która ze mną była straciła wszystkie pieniądze (to były grosze, lecz oni naprawdę byli biedni). Złość pojawiła się wtedy, jak się okazało, że rabusie okradali także „swoich”. Tym razem upiekło się nam, bo straciliśmy trochę kasy, a mogło być różnie. Radość jednak nie trwała zbyt długo, otóż po powrocie do osady, okazało się, że dzieciaki obrobiły mój plecak, no i tym razem ich walutowy łup na pewno komuś sprawił radość. A ja? No cóż jako „gringo” zapłaciłem wysoką cenę za moją łatwowierność.

Przebojem zeszłego sezonu było okradzenie mojej walizki na lotnisku w Meksyku. Powierzyłem swój bagaż liniom Lufthansy i po raz pierwszy w życiu zamknąłem walizkę na kłódeczkę. Co za naiwność! Po powrocie do Europy, stoję pod domem i nie potrafię znaleźć kluczy. Zaczynam szukać i nagle zauważam, że na mojej walizce nie ma kłódeczki, a ze środka tajemnicza, lecz sprawna ręka, ukradła mi saszetkę z różnymi plastykowymi rzeczami: dwa dyski zewnętrzne, aparat fotograficzny, kable, pamięci usb, długopisy i kilak drobnych pamiątek itd. Niby nic, trochę plastyku, lecz już nie odzyskam nie tylko moich danych, ale przede wszystkim zdjęć z ostatnich 10 lat. Nie ma co się rozczulać, błąd był mój i to podwójny: po pierwsze niepotrzebnie przeniosłem fotki z komputera na dysk zewnętrzny bez zrobienia zapasowej wersji, a po drugie kto jest aż tak naiwny, by wierzyć w uczciwość pracowników bagażowych na lotniskach. Osobno trzeba potraktować kwestię reklamacji i zgłoszenie na policji (u karabinierów) faktu kradzieży. Powiem tak, lepiej mieć w walizce byle co i za parę groszy. Jak przyjdzie co do czego, to nie masz szans na odpowiednią rekompensatę (tym bardziej, że prawie nikt z nas nie trzyma latami rachunków za majtki, skarpetki, koszulki i swetry). Przy okazji widziałem zdesperowanych Amerykanów (jedno młode małżeństwo z dzieckiem i parę w średnim wieku), których w ciągu tej samej godziny okradziono z pieniędzy, dokumentów i kart kredytowych. W jaki sposób? Gdzie? No w słynnym autobusie nr 64, który z spod dworca Termini zawiezie cię aż pod Watykan. Był czerwiec, upał straszny, a policjant ledwo co bąkał po angielsku. Ma-sa-kra! Nie spodziewałem się, że podobna nieprzyjemna przygoda będzie częściowo i moim udziałem, lecz akcja rozegra się w Neapolu.

Przy dworcu kolejowym właśnie w Neapolu wsiadłem do autobusu nr 151 (podobnie jak tramwaj nr 1) prowadzą w stronę portu. Tam miała nastąpić przesiadka na prom. Niewiele jednak brakowało, by moja wyprawa skończyła się już we wspomnianym autobusie. Otóż nie było dużego tłoku, sobota rano, więc większość to turyści zmierzający do portu, a wśród nich i ja. Nagle zaczyna się robić ciasno. Jakiś „dziadek” koniecznie chce usiąść na miejscu dla inwalidów. Robi to z taką determinacją i werwą, że się trzeba, chcąc nie chcąc, przesunąć. I nagle widzę jak gość stojący naprzeciwko mnie trzyma rękę na moim plecaku. Ja na niego z byka spoglądam, a on nic. Włączyły się we mnie wszystkie alarmy (bo „dziadek” cały czas robi zamieszanie wokół siebie) i spoglądam wokół siebie, a inny facet dosłownie „maca” mnie po przedniej kieszeni, dokładnie tam, gdzie włożyłem parę banknotów. No nie!!! Szczyt bezczelności, bo kiedy się zorientował, że ja już wiem, to on jak gdyby nigdy nic nadal gapi się na mnie (kluczowy moment, on na 100 procent udaje, że nic się nie dzieje i z półuśmieszkiem czeka na moją reakcję) . Tego było mi za wiele! Tym razem ja zacząłem się pchać w stronę wyjścia i głośno wołam muszę wysiąść! W nerwach jednak gadam zupełnie od rzeczy: „Mi basta vostro amore! Devo scendere” (Wystarczy mi waszej miłości! Wysiadam!). Bez ładu i składu. Tak zadziałały u mnie emocje. Nie zawołałem, że złodzieje czy coś podobnego. Zresztą co by to dało, przecież do kradzieży nie doszło. Bogu dziękować! Gdyby jednak się im udała sztuczka, to miałbym ogołocony plecak i kieszeń. W takim wypadku moje wakacje jak się pięknie zaczęły, tak szybko by się skończyły! Cały zdenerwowany wysiadam i pieszo idę w stronę portu, a w środku jeszcze się trzęsę. Miałem szczęście, ponieważ alarmy zadziałały.

W Rzymie złodzieje zazwyczaj działają parami: młody i stary. Stary zagaduje, obmacuje, klei się do ciebie i jak już coś złowi, to przekazuje młodemu, który wysiada na najbliższym przystanku. Tu ich było aż czterech: wspomniany „dziadek” od zamieszania z koleżanką (równie starą) oraz dwóch facetów około czterdziestki (na siłę próbujących zachować młodzieńczy wygląd).

Podobne zasady wprowadzania zamieszania mają też Cyganki. Zagadują cię, podsuwają pod nos jakąś gazetę, a drugą ręką już otwierają ci plecak, torbę czy saszetkę. Przemyślane i skuteczne metody. Smutne jest to, że policja nie wiele może (albo nie bardzo jej się chce). Jak dojdzie do kradzieży, to z ciebie przy okazji zrobią głupka.

Tym razem mi się upiekło. Zastanawiałem się czy to była kwestia sprytu, wzmożonej uwagi czy też czuwanie Bożej Opatrzności? Pomimo tej wstępnej przygody udało mi się jednak złapać środek transportu i dostałem się na wyspę. Dziękuję Bogu za Jego opatrznościową dłoń, lecz nadal nie potrafię zrozumieć dlaczego ludzie kradną z taką bezczelnością.

W ramach poradnika anty-złodziejowego ograniczę się tylko do kilku podstawowych zasad: należy mieć oczy i uszy szeroko otwarte (zwłaszcza w podróży); rozmieścić pieniądze w kilku miejscach, by ewentualnie zmniejszyć straty; nie afiszować się z portfelem lub kartą bankową; nie pchać się w podejrzane miejsca i unikać tych słynnych autobusów lub wagonów metra, gdzie wiadomo, że kradną; starać się być bardziej ostrożnym. Co więcej można zrobić? Chyba już tylko liczyć na cudowne nawrócenie, bo na uczciwość chyba już za późno, a czasem i taką opcję po prostu wkalkulować w niezaplanowane wydatki.

niedziela, 14 lipca 2013

SPA

Salus Per Aquam - czyli potocznie SPA jest dziś wyjątkowo modne i popularne. Tytułem wspomnienia pięknych wód, w których przyszło mi się zamoczyć w ubiegłym roku (czasem nawet popływać) pragnę się wirtualnie ochłodzić, bo póki co do urlopu jeszcze daleko, a temperatura powietrza pnie się bezlitośnie z każdym dniem.


Muszę przyznać, że jak na jeden rok, to rzeczywiście mój osobisty kontakt z różnymi akwenami wodnymi był imponujący, zważywszy tym bardziej na fakt, że pływać potrafię ledwo co i śmiało mogę o sobie powiedzieć, iż należę do kategorii szczurów lądowych. Traktując ten temat z przymrużeniem oka, wspominam rzeczy dosyć prozaiczne (np. kolor wody, jej temperaturę, ryby i inne żyjątka, otaczającą zieleń itp.) oraz dotyczące zwykłej przyjemności kontaktu z wodą podczas upałów.

Na początku wspominam dwa jeziora: jedno w Austrii w pobliżu Villach (nazwa kończyła się na "Coś coś tam" See ) i drugie niedaleko Guadalajary - jezioro Chapala.


Coś, co mi zapadło w pamięć w Austrii, to przede wszystkim ich czysta woda (aczkolwiek chłodna) oraz cisza. Nikt nie wrzeszczał na dzieci, nikt nie szpanował swoją motorówką, nikt nie włączał na cały regulator swojej ulubionej muzyki. Więc doświadczenie relaksu, pobliskiego lasu oraz spokoju udzielało się każdemu, kto tam się pojawiał (i nikt nie musiał interweniować przez megafony ani przez stawianie niezliczonej liczby tablic z jeszcze dłuższymi zakazami). A tak na marginesie chyba to jednak lubimy. Przypomina mi się obsesyjne wręcz ogłoszenie z lotniska krakowskiego, gdzie straszą mandatem wysokosci 500 zł za pozostawienie niezabezpieczonego bagażu. Czyż nie można tej normy ująć odrobinę pozytywniej? 


Natomiast jezioro w Meksyku stwarzało oaze relaksu dla ludzi z Gudalajary i pobliskich okolic. Trochę elementów rekreacyjnych, sympatyczne molo zakończone kopułą z malowidłami upamiętniajacymi loklane zdarzenie, figura Pana Jezusa na wodzie oraz rzędy straganów i restauracji wzdłuż brzegów jeziora. W ciągu jednego roku odwiedziłem to miejsce dwukrotnie (w lutym i w czerwcu) i za każym razem wracałem stamtąd zrelaksowany. Cóż czasem niewiel potrzeba, żeby zregenerować zmęczone od ekranu komputera oczy.


Pomimo tego, że w Portugalli byłem w kwietniu i było dosyć chłodno, to jednak nie zabrakło czasu na mały wypad nad Ocean. Małe miasteczko nad brzegiem Oceanu to cudne miejsce, gdzie wielu turystów po wrażeniach duchowych w Fatmie, przyjeżdża tu do XYZ na zaczerpnięcie głębokiego oddechu. Spacer nad morzem był przemiły, a zobaczenie "precedes" świeżo złowionych wzmocniło moje przywiązanie do klasycznego schabowego.


Nie zabrakło mi kontaktu bezpośredniego z Morzem Śródziemnym i to w kilku odsłonach (od strony Rzymu - Morze Tyrreńskie, Adriatyk od strony Trogiru i Splitu, a także Malty, Aleksandrii i Catanii). Za każdym razem inne przeżycie. W pobliżu Rzymu była okazja się wykąpać (w tym roku jeszcze ani razu). Na Malcie, w pobliżu Valetty nie tyko opłynąłem porty, ale też skorzystałem z chłodzącego wpływu wody i pięknych skał otaczających brzeg wyspy. W Aleksandrii skończyło się jednak tylko na podziwianiu powierzchni wody i portu. Nie licząc prawie romantycznej kolacji w towarzystwie 26 młodych ludzi pochodzących z całego Egiptu.


Muszę powiedzieć, iż to samo morze jednak w różnych odsłonach pięknie się prezentuje. Niezapomnianych wrażeń zawsze dostarcza Sycylia, tym razem Catania z dymiącym w pobliżu wulkanem. No i ostatnim akcentem jest plaża w Splicie. Przepiękna, niesamowicie czysta, zadbana. Wrażenie robią podpływające ryby i krystaliczna wręcz woda. Pomimo tego, że byłem w Splicie w połowie września, to kąpiel była rześka i przyjemna, nie wspominając o wieczornych spacerach wzdłuż nabrzeża z usianymi knajpkami i lodziarniami. Muszę powiedzieć, iż to samo Morze jednak w różnych odsłonach pięknie się prezentuje. Zresztą, jak dodać do tego wrażenia z innych wysp np. Sycylii i Sardynii, to można się zachwycać jego urokiem oraz całą paletą zmiennego kolorytu wody.


Osobne miejsce zajmuje w moich wędrówkach rezerwuję dla Morza Karaibskiego. Już z samolotu widać lazurowy odcień wody i ciągnące się kilometrami piaszczyste plaże. Co za widok! Niestety fotek nie ma... po tym jak mnie okradziono w powrotnej drodze do Europy, zostały mi tylko piękne obrazy w pamięci (nie licząc kilku ujęć, które się uratowały umieszczone uprzednio w necie). I tutaj doświadczenie ryb wokół własnych nóg dosłownie mnie onieśmielało. Nie wiedziałem co robić, jak się zachować. Moje doświadcznie z Bałtyku raczej nie przewidywało takiej opcji, nie mówiąc o tym, że po prostu nic nie widać. 


Na szczęście nasze piękne morze ma inne walory i nigdy się nad nim nie nudzę! A jak wspominam swoje wyprawy znad Bałtyku z 2004 r. i późniejsze, to tylko się uśmiecham... co to był za szczęśliwy czas. Aż się śpiewać chce "wrej se wrej...". Wracając do Meksyku, to był to bardzo pozytywnie spędzony czas i tylko czasem jakaś "iguana" poruszając się na skale uświadamiała mi, że nie jestem tu sam. Temperatura wody, jej kolor, czystość oraz otaczająca zieleń tropikalna sprawia, iż takie miejsce świetnie się nadaje do leniuchowania. Polecam:) A jak już jestem przy wątku polskim, to przecież byłem jeszcze nad naszą ukochaną Wisłą właśnie w Wiśle i okolicach. Taki mały wypad za miasto, a ile to uciechy, zwłaszcza, że przypominają mi się czasy dzieciństwa, gdzie łikendy spędzaliśmy dosyć często nad wodami naszej polskiej królowej rzek.


Z nostalgią wyprawę po rzece Illinois vel Chicago River w Chicago oraz rejs po zatoce. To było przeżycie! Mieliśmy nawiedzonego pilota (turystycznego), który zrobił po prostu szoł i nie szczędził nam szczegółów i ciekawostek podczas zwiedzania wewnętrznej części portu w Chicago oraz wodnej przejażdżki po centrum miasta. Kilka godzin spędzonych na statku o wdzięcznej nazwie "Seadog" czyli "Morski Pies", były śwetnym relaksem oraz okazją do zrobienia mnóstwa fotek. W upalny dzień powiew wiatru i kropelki wody na twarzy, to było to! Zakończyliśmy kawą w "Starbucksie". Ta przejażdżka po Chicago przypomina mi także wyprawę prywatnym staktiem po zatoce bostońskiem, gdzie ze statku oglądaliśmy lądujące samoloty.


Zresztą zwiedzanie miast ze statku to całkiem fajna sprawa (wspominam Amsterdam, Paryż, Budapeszt, Strasbourg, Porto, Rzym oraz Kraków). Każda taka wycieczka to świetna zabawa i atrakcja (niekoniecznie kosztowna).

Co mi jeszcze zostało? Ach no Morze Czerwone. To było marzenie, które nosiłem w sercu od dawna i się spełniło pod koniec ubiegłego roku. Wyjeżdżałem z chłodnej Europy do Hurghady opromienionej listopadowym słońcem, spokojnej, z małą ilością turystów. Idealne miejsce do wypoczynku i to aktywnego. 



Można skorzystać z siłowni, ze spacerów oraz ponurkować. Ryby z całym swoim kolorytem są po prostu bajką! To była naprawdę błogosławiony czas, nawet jeśli w tym samym czasie w Kairze aż się gotowało od protestów pod adresem prezydenta Mursi (nota bene sprawa ciągnie się do dzisiaj). 

Patrząc w moją ubiegłoroczną wodną przeszłość, w tym roku chyba wiele niespodzianek nie będzie, nie licząc bliskiego spotkania z morzem otaczającym wyspę Ischię... ale to już inna historia.

SPA - zobacz także: Obcy język polski

niedziela, 9 czerwca 2013

Marzenie czerwcowe

To się wydarzyło w czerwcu. Trafiły się akurat słoneczne i upalne dni. Helena jechała do Rzymu całą noc razem ze znajomymi. Podróż była dla niej męcząca. Nad ranem byli już w pobliżu Watykanu. Szybko się odświeżyła w klasztornej łazience, wypiła kawę i czekała na kolejny ruch. Teraz liczyło się tylko jedno: dostać się jak najwcześniej na Plac św. Piotra. 

Jej przyjaciel podprowadził ją na wózku do wskaznaego sektora, lecz widząc tłum ludzi, którzy już zajęli miejsca, jeden pan z obsługi postanowił jej pomóc i bezinteresownie umieścił ją w szeregu innych osób na wózkach. Helena niczego się nie spodziewała. Jej marzeniem było przyjechać na audiencje do papieża Franciszka. Jest poważnie chora na białaczkę, ale nie daje tego po sobie poznać. Musi czasem więcej odpoczywac, stąd ten wózek. Nie dałaby rady wystać tyle czasu na placu. Ludzie wokół niej się cieszą, krzyczą z radości, machają rękami, a Helena płacze. Płacze ze szczęścia. Zauważył to ten sam pan z obsługi, tzw, "sediario" (można prozaicznie powiedzieć, że to gość od krzeseł, ale tak naprawdę sporo może podczas audiencji). Podchodzi do Heleny i pyta skąd te łzy? Kiedy papież pjawia się placu, "sediario" daje znak Helenie, by się zbliżyła do niego. W tym moemencie papież schodzi z samochodu, by przywitać się osobiście z chorymi, by ich uścisnąc, by im błogosławić. Helena nie może opanować łez i usmiechu jednocześnie. Jest całkowicie wzruszona, nie spodziewała się takiego przeżycia. Teraz wróci do domu i będzie czekać na przeszczep szpiku kostnego. Czy operacja się uda? Tego nie wie. Jest jednak szcześliwa, bo jej czerwcowe marzenie się spełniło.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Wsiąść do pociągu...

Wielkanoc tego roku postanowiłem spędzić poza domem. Wyruszyłem pociągiem do Pesaro, jakieś 4 godziny pociągiem od Rzymu. Pokonałem niezły kawałek Italii (od Morza Tyreńskiego do Adriatyku). Już sama podróż była ekscytująca. Dlaczego? Pociąg był nowoczesny, szybki, czysty i punktualny. Naprawdę!


W dodatku podróż tę pokonałem z wielką przyjemnością patrząc na budzącą się wiosenną przyrodę. Oczywiście im dalej na północ od Rzymu, tym mniej tej wiosny było widać. Ale wrócę do tematu pociągu. Wcześniej miałem okazję sporo nimi jeździć, wielokrotnie się spóźniały, ale pomimo różnych niedogodności, to jednak na tle PKP zdecydowanie plasują się na górnej półce. Wspomne choćby super szybki pociąg relacji Paryż - Bruksela czy też Rzym - Mediolan. Zasadniczo łatwo się przelicza odłegość i kilometry np. Rzym - Terni = godzina jazdy (100km). Niestety ten przelicznik w Polsce jednak nie działa (np. trasa Rybnik - Katowice, około 45 km, jedzie się ponad godzinę). Niedawno też jechałem tzw. "Białą Strzałą" (Freccia Bianca) do Wenecji. Uwaga dla przyjaciół: proszę nie kojarzyć tego pociągu z chorzowską "Białą Szczałą". Dlaczego? Po pierwsze, ta ostatnia odnosi się do samochodu marki WV Transporter, który od kilku lat, stał się elementem dekoracyjnym przy ul. Franciszkańskiej, a poza tym, już go tam nie ma... Natomiast wersja włoska oprócz tego, że jest do dyspozycji bar i barek obwoźny, to można doładować komórkę lub komputer, nie mówiąc już o tym, że nawet w tunelach jest zasięg telefoniczy i internetowy. A jakże. Więc z dziką radością w czasie podróży do Wenecji zobaczyłem sobie dwa odcinki ulubionego serialu prosto z sieci. To jest dopiero wygoda!


Święta minęły spokojnie, a ich duszą stała się obecność Skautów z Pesaro 1 (grupa działająca pod nazwą św. Franciszka). Swoim zaangażowaniem w liturgię Wielkiego Tygodnia, sprwili, że można było przeżyć te święte tajemnuce naprawdę godnie. Warto też wspomnieć o włoskich przysmakach wilekanocnych. Jajo... jak najbardziej, lecz z czekolady. Najlepiej olbrzymie i z niespodzianką w środku. Mnie się trafiło takie ze srebrnym łańcuszkiem. Nie powiem jednak komu ten drobiazg podarowałem. Znane są też tzw. pizze wielkanocne, które wyglądają jak nasze baby wielkanocne, lecz są słone i mają w sobie kawałki sera. Nadają się idealnie do kolacji, podczas której podaje się szynkę. Oczywiście do takiej porcji przyda się także szklanka dobrego wina (w Marchii popularne jest vermentino, czyli wino białe, lekko gazowane i dosyć kwaśne). Nie może przy tym zabraknąć wzmianki o świątecznej kolombie czyli cieście drożdżowym ppsypanym migdałami (niektóre mają też bakalie w środku). Kolomba najbardziej smakuje mi do porannej kawy. Wyśmienite na początek dnia.


Jak zwykle nie zabrakło spacerów oraz kilu wizyt w barach. Muszę przyznać, że każda mniejsza aglomeracja od Rzymu zawiera swój klimat w takich zwykłych miejscach jak bar czy targ. I tym razem się nie zawiodłem. Miejsce numer jeden, to Bar Centrale z kawą z dodatkiem kremu zabajone... pyszne! Ale za często chyba nie moża korzystać, bo po pierwsze ma za dużo kalorii, a po drugi mogłoby się znudzić. Osobne miejsce ma bar usytuowany w najstarszym wg tradycji domu w Pesaro (Casetta Vaccaj). Otóż całe pomieszczenie przypomina nam salon domowy i gdyby nie kontur barowy, to po prostu wśród rozłożystych kanap, wygodnych foteli oraz zgrabnych krzesełek nawet by się człowiek nie zorientował, że jest w barze. Ta miła kafeteria dodatkowo jest wyposażona w regały i szafy z książkami oraz wieloma dekoracjami. Jednak najciekawszym elementem jest koszyk z kociętami, a ich dumna matka - Vittoria (lub Victoria) czuje się prawdziwą damą. W takiej atmosferze kawa z ekspresu z odrobiną mleczka i domowym ciasteczkiem z kawałkami skarmelizowanej skórki cedru... była już nie tylko chwilą wytchnienia lecz prawdziwą oazą spokoju i odpoczynku. 


Samo miasteczko ma kilka fajnych zabytkowych budynków, kościołów tudzież klasztorów oraz świetną bibliotekę.Przy samej plaży umiesjcowiono tzw. "pomidor", czyli kulę, która stała się jakby nową wizytówką miasta. Tam też chętnie robi się fotki, bo stoi blisko morza. Plaża zresztą pomimo jeszcze wczesnej wiosny prowadzi swoje wodno-piaszczyste życie (nie brakuje bowiem spacerowiczów, sporotowców i czworonogów). No i oczywiście dom Rossiniego (coś dla melomanów).

Inna ciekawostka, która przypadła mi do gustu: mianowicie rozrzucone gazety na rynku. 


Są to kawałki gazet z informacjami sprzed kikkudziesięciu lat, które "wklejono" plytach na chodnika. W pierwszym momencie chciałoby się je podnieść, dopiero po kilku sekundach widać, że są tam na stałe. Świetny pomysł. Natomiast poczta, która znajduje się w ex-kościele nie podobała mi się zbytnio. Może dlatego, że ta instytucja działa tu dosyć kiepsko, to na dodatek budynek wg mnie można było wykorzystać chyba ciekawiej. No ale to już nie ode mnie zależało. Inną fajną sprawą jest to, że spora część centrum miasta została zamknięta dla ruchu samochodowego i królują w nim rowery. Przeróżne w swoich kształtach, wzorach, kolorach. W każdym bądź razie jest po co wracać do Pesaro. Teraz czekam na sezon letni.

niedziela, 17 marca 2013

Rzymianie od razu pokochali Franciszka

Dzień po wyborze kard. Bergoglio na Papieża wydawał się jakby jeszcze radośniejszy (nota bene świeciło piękne słońce). Niby wszystko wróciło do zwykłej rzeczywistości, to jednak wynik konklawe z jednej strony pozwolił odetchnąć (w końcu mamy Papieża), a z drugiej był zapowiedzią wielu niespodzianek (zaczęło się od imienia nowo wybranego następcy św. Piotra). Mój dzień zaczął się od udzielenia wywiadów (do jednej z polskich telewizji i do japońskiej). 


Potem na spacerze zauważyłem jak szybko rynek reaguje na potrzeby klienta. Oto w oknie "mojej" księgarni pojawiły się nie tylko gazety z fotografiami nowego Papieża, lecz także książki dotyczące życia jezuitów i franciszkanów. To było nie tylko dobre marketingowe działanie, ale też zwrócenie uwagi na dwie różne duchowości, których dziś wyrazem jest Papież Franciszek. Ponieważ jeszcze nie ma oficjalnej fotografii Ojca Świętego, więc wokół placu św. Piotra próżnia została szybko wypełniona zdjęciami z momentu ogłoszenia nowego Papieża. Towar schodził jak świeże bułeczki. Każdy chciał mieć podobiznę Papieża z Argentyny. Nie ważne czy mały obrazek czy duża fotografia. Tu na marginesie dodam, że już w dzień wyboru, a właściwie wieczorem były dostępne dla dziennikarzy wersje cyfrowe 8 euro za sztukę.

Pierwszy Angelus, czyli Anioł Pański z Papieżem był manifestacją radości i wiary. Dawno już tyle ludu nie przybyło na Plac św. Piotra (zresztą od momentu ogłoszenia abdykacji przez Benedykta XVI Rzym stał się w pewnym sensie po raz kolejny centrum zainteresowania i ściągał wokół siebie sporo ludzi). Od razu można powiedzieć, że Rzymianie pokochali Papieża Franciszka! Ileż radości, entuzjazmu i wdzięczności! Od małych dzieci, po dorosłych i starszych... każdy przyszedł, by go powitać, pozdrowić, pomodlić się z nim i za niego. Na zakończenie Franciszek życzył smacznego obiadu… takie proste, zwyczajne, niedzielne, ludzkie…


Wracając zatem do domu od razi poszedłem sprawdzić czy w lokalu HABEMUS PIZZA mają coś specjalnie pod nowego Papieża. Dwóch młodzieńców pracujących w pizzerii, Luca i Simone, powiedzieli mi, że jeszcze nie, lecz pewnie na okres letni pojawi się coś lżejszego, może jakaś pizza „Argentina”, lub „Tango”. Zobaczymy. Trzymam ich za słowo, a ponieważ mam blisko do tej knajpki, to nie omieszkam spróbować nowej wersji pizzy. Ponadto w jednym z moich ulubionych barów przy ul. Sergio I (nomen omen), na tablicy pojawiło się przywitanie Viva Papa Francesco! No przesympatyczne to jest!

Natomiast Msza św. na inaugurację pontyfikatu, to było przeżycie jedyne w swoim rodzaju. To, co mnie wzruszyło, to fakt, iż Papież najpierw objechał cały plac św. Piotra wypełniony szczelnie pielgrzymami, zatrzymywał się, pozdrawiał i błogosławił.

Innym szczegółem byli Braci Mniejsi – franciszkanie, którzy służyli przy ołtarzu. Prawie wszyscy byli z Alwerni ( pamiętam, jak czekano na Benedykta XVI na Górze Stygmatów św. Franciszka, lecz z powodu niepogody musiano odwołać wizytę). Teraz to spotkanie z następcą św. Piotra miało symboliczny charakter: Papież Franciszek i wokół niego franciszkanie. To było naprawdę piękne.